niedziela, 14 sierpnia 2016

I FALLEN FOR YOU - część 1

Cześć! Oh, jak to miło znów wrócić na bloga z nowym opowiadaniem. Nie wiem, czy ktokolwiek tu jeszcze zagląda po - nie ukrywajmy - tak długiej przerwie, jaką zrobiłam w pisaniu. Mimo wszystko czytajcie i komentujcie.
Dziękuję A. za korektę i dobrą radę.

_____________________________________________________




To była długa i ciężka noc. Koszmar zbudził mnie ze snu, zalewając zimnym potem i dręczącym niepokojem. Szybko zerknąłem na zegarek, który wskazywał dokładnie szóstą nad ranem. Zrezygnowany przewracałem się z boku na bok, nie mogąc znieść pustki, jaka panowała w mieszkaniu. Pokój, który zwykle przesiąknięty był zapachem Casa, teraz pachniał jedynie starym żarciem, piwem i zwietrzałą whiskey. Łóżko wydawało się ogromne. Leżałem na jego brzegu, zakryty kołdrą po sam czubek głowy. Za oknem znów szalała burza, wpędzając mnie w jeszcze gorsze samopoczucie. Nienawidziłem zarówno jej, jak i deszczu, który często jej towarzyszył. Teraz byłem niewyspany, zły, a głowa pękała mi w szwach. Zwlekałem ze wstaniem do godziny ósmej. Jakąś godzinę temu Bobby napisał mi sms’a, że z okazji z moich urodzin, nie muszę przychodzić do warsztatu. Pracowałem u niego już dobrych kilka lat. Nic nie odprężało mnie lepiej, jak grzebanie w starych autach. Wygramoliłem się z łóżka i poszedłem do łazienki. Po wszystkich porannych czynnościach i gorącym prysznicu, zbliżała się pora śniadania. 

Minęło sporo czasu, odkąd Castiel tak po prostu mnie zostawił. Z dnia na dzień wyprowadził się i zniknął bez śladu. Została po nim jedynie kartka z pieprzonym „Przepraszam, ale nie miałem wyjścia”. Nie pofatygował się na nic innego. Codziennie wmawiam sobie, że się z tym pogodziłem. Próbowałem żyć dalej, ale z każdym dniem było coraz ciężej. Wciąż męczyły mnie te wszystkie wspomnienia. Ból i tęsknota za nim były nie do wytrzymania. Kiedyś sądziłem, że nic nie będzie w stanie mnie złamać. Myślałem, że jestem silny i twardy. Niezniszczalny. To, jak bardzo stoczyłem się przez te kilka miesięcy nie potwierdzało tego najlepiej. Do warsztatu chodziłem jedynie po to, by nie słuchać ciągłych pretensji Sam’a i zrzędzenia Bobby’ego. Nie raz potrafiłem przyjść do roboty zalany w cztery dupy z idiotycznym uśmiechem na twarzy i nie raz miałem u niego przesrane. Alkohol usypiał żal i samotność, która dzień w dzień jeszcze mocniej mi doskwierała. Z każdą wypitą butelką whiskey, sięgałem dna jeszcze głębiej i szybciej. Bobby i Sam pilnowali mnie, jak małego dziecka. Codzienne telefony i pytania, gdzie byłem, co robiłem i czy wszystko u mnie w porządku. Jak miało być w porządku, skoro zostałem sam, jak palec? Z upływem czasu, kłamstwa opanowałem do perfekcji. Siedząc pijany w zapomnianej przez Boga melinie, łgałem, że jestem w domu. Na każde pytanie odpowiadałem tak, by uniknąć nalotu młodszego brata i kazań, jakie prawiłby mi przez długie godziny. Sam potrafił być natrętny, niczym bzyczący nad uchem komar. 

Otworzyłem lodówkę, chcąc przygotować coś szybkiego do jedzenia. Jak codziennie ograniczyłem się do mocnej, parzonej kawy i kilku tostów z brzoskwiniowym dżemem. Rozglądając się po zagraconej śmieciami kuchni, wspominałem pyszne śniadania, jakie Cas serwował mi czasem do łóżka. Za chwilę – rutynowo - uderzyła mnie lawina bolesnych wspomnień, po których straciłem apetyt. Wyrzuciłem ledwie tkniętego tosta do śmietnika, a kawę wylałem do zlewu.

Nienawidzę cię Cas, pomyślałem. Nienawidzę z całego serca.  

Dziś wypadały moje trzydzieste czwarte urodziny. Drugie, które spędzałem samotnie. Dwa lata użalam się nad sobą i staczam, stając się cieniem samego siebie. Znów towarzyszyć mi będą piosenki AC/DC i Lynyrd Skynryd oraz mocno schłodzona butelka szkockiej whiskey. Nie potrafiłem zdobyć się na nic innego. Wolałem bez końca rozpamiętywać przeszłość. Przeszłość, która dawno powinna stać się zamkniętym rozdziałem. Mój organizm zdążył oswoić się z codzienną porcją alkoholu. Popadałem w nałóg i depresję, z której o własnych siłach nie wyjdę. Castiel. To jego potrzebowałem. To on dałby mi teraz siłę, by odbić się od dna. Wypłynąć na powierzchnię i złapać głęboki oddech. 

- Kurwa Cas, dlaczego? – Zawyłem z rozpaczy i wściekłości.  – Nie widzisz, co się ze mną dzieję? To wszystko twoja wina! Ty pieprzony tchórzu! – Krzyczałem coraz głośniej, powstrzymując napływające do oczu łzy. Oparłem dłonie o kant stołu, wbijając paznokcie w drewniany blat. Spuściłem głowę, chowając ją w ramionach. Niekontrolowanym ruchem zrzuciłem stojące blisko mnie szklanki. Szkło rozbryzgło na podłodze głośnym trzaskiem. – Ty pierdolony idioto! To przez ciebie się taki stałem! Nienawidzę cię! – Zaparłem się i z całych sił wywróciłem stół do góry nogami. Nie poczułem ulgi, a jeszcze większą złość i bezradność. Upadłem na kolana, czując jak potłuczone szkło wbija się w skórę, przebijając gruby materiał jeansów. Syknąłem z bólu, coraz mocniej napierając na szklane odłamki. – Tak bardzo cię nienawidzę… Kurwa! Tak bardzo za tobą tęsknię! – Nie wiedziałem, co mówię. Z każdym wypowiadanym słowem, zdawałem sobie sprawę z własnej głupoty. Całe swoje życie zawierzyłem jednej osobie.  Oddałem siebie i to kim byłem, a w zamian za to dostałem kopa w dupę. Zostałem sam i nic nie mogłem na to poradzić. – Kochałem cię. Nadal kocham kretynie! Słyszysz? – wrzeszczałem, otępiale gapiąc się w sufit. Schyliłem się nad podłogą, sięgając po ostro zakończony fragment przezroczystego szkła. Otuliłem go palcami, widząc jak po nadgarstku zaczynała toczyć się wąska strużka krwi. Nie czułem bólu. Nie czułem niczego.

Nienawidzę cię, Cas. Z całego serca, powtarzałem w myślach, chcąc wierzyć w swoje słowa. Przyglądałem się zakrwawionej dłoni, czując intensywny zapach spierzchniętej krwi. Zawirowało mi w głowie, zaszumiało w uszach. Krew sączyła się coraz mocniej. Przymknąłem oczy, po chwili wypuszczając szło z dłoni. 

Kretyn. 

Podniosłem się z podłogi, sięgając po najbliższy ręcznik, jaki miałem pod ręką. Owinąłem go wokół zranionej dłoni, ignorując bolesne pieczenie w okolicach kolan. Tym zajmę się później. 

Idiota.

Strzepnąłem zakrwawione kawałki szła z jeansów. Z szafki nad zlewem wyciągnąłem ubogą apteczkę i poszedłem do sąsiedniego pokoju. Nieudolne próby robienia opatrunków przerwał mi dzwoniący pod kanapą telefon. Sammy. Mogłem się tego spodziewać. 

- Cześć Sam. – Wziąłem parę uspokajających oddechów, poprawiając prowizoryczny opatrunek, jaki miałem na dłoni. Chciałem brzmieć naturalnie, by mój braciszek nie nabrał podejrzeń. Ostatnią rzeczą, jakiej dzisiaj potrzebowałem to jego irytujące towarzystwo. – Po co dzwonisz?

- Wszystkiego najlepszego! – Sam wrzasnął mi do słuchawki, przekrzykując kłótnie swoich dzieciaków.  – Uspokój się Johny! Ile razy mam Ci powtarzać, żebyś jej nie dokuczał!? Jess zrób coś z nim, bo zaraz oszaleję! –  Jego stoicką postawę błyskawicznie mógł złamać jego starszy syn John. Chłopak miał dopiero sześć lat, a już był cholernie nieznośnym gówniarzem. Czego nie mogłem powiedzieć o jego młodszej siostrze - Charlie. Anioł, a nie dziecko. Rodzeństwo z zupełnie różnych światów, tak jak ja i Sam. Nasze temperamenty zawsze się od siebie różniły. – Okay. Przepraszam Dean, ale czasem zastanawiam się, jak mogłem spłodzić takiego potwora. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego! – Radość w jego głosie doprowadzała mnie do szału.

- Po co dzwonisz? – spytałem po raz kolejny. Nie miałem ochoty na wysłuchiwanie durnowatych życzeń bez pokrycia. To była jego stała taktyka. Dzwonić pod byle pretekstem, by zaraz potem mnie pouczać i mówić mi, jak mam żyć. – Chcesz wiedzieć, czy nie leżę zachlany w trupa? – Zaśmiałem się paskudnie. Bandaż, który nieudolnie owinąłem wokół dłoni błyskawicznie stał się czerwony od krwi.  Sięgnąłem po stojącą na stole szkocką, pijąc prosto z butelki. Czułem, jak gorzki smak alkoholu przyjemnie pali mnie w środku. – Do twojej informacji, właśnie chwyciłem pierwszą butelkę.

- Nie. Dzwonię, bo masz dzisiaj urodziny, Dean. Nie chcę się z tobą kłócić. Chciałem zwyczajnie złożyć ci życzenia. Czy to takie dziwne? – zdenerwował się.

- I tylko po to dzwonisz? Żeby złożyć mi słodziutkie życzonka? Czego mi życzysz? Pieniędzy, sławy a może znalezienia nowej miłości? – Z apteczki wyciągnąłem kolejne kompresy i bandaże.  

- Musisz być takim frajerem?

- Tak. – zaśmiałem się podle. – No to czego chcesz mi życzyć w ten cudowny dzień? – Moje słowa przesiąknięte były jadem i kpiną. – Dużo uśmiechu? Pogody ducha? – Upiłem kolejny łyk whiskey, mozolnie próbując zatamować obfite krwawienie na poranionej dłoni. – Wiem! Życzysz mi, żebym nareszcie wyleczył się z chorej i bezgranicznej miłości do Castiela, tak? Zgadłem?

- Nie. Jesteś kretynem i dupkiem, Dean.

- Dziękuję. – Dłoń pulsowała boleśnie. Po raz kolejny zakręciło mi się w głowię. – To wszystko, co masz mi do powiedzenia?

- Składanie życzeń sobie odpuszczam. Johny do jasnej cholery oddaj jej tę lalkę! Oddaj, bo zaraz zabiorę ci wszystkie twoje zabawki! – Sam wrzasnął na starszego syna. Zawsze śmieszyło mnie to, jak bawił się w surowego tatusia. – Przepraszam. Na czym stanęliśmy?

- Na tym, że jestem kretynem.

- I dupkiem. – dodał szybko. – Teraz poważnie pytam. Wszystko w porządku, Dean? Może mam przyj…

- Nie. – Zagryzłem wargę, próbując ignorować irytujący ból. – Nie chcę żebyś przyjeżdżał. Przecież wiesz, jak jest. Myślisz, że od twojego ostatniego telefonu coś się u mnie zmieniło? Siedzę na kanapie, piję whiskey…  – Nie potrafiłem w żaden sposób zatamować krwawienia. Jeśli czekała mnie śmierć, będzie ona najżałośniejszą, jaka mnie spotka. Wyzionę ducha, uprzednio zraniony kawałkiem potłuczonej szklanki. Szklanki! Mimo wszystko na własne, idiotyczne życzenie.

- Po prostu martwię się o ciebie, Dean. Wiesz o tym.

- Taa…

- Wkurwia mnie twoje podejście! Wszystko i wszystkich masz w dupie! Pamiętaj, że masz przy sobie ludzi, którzy cię wspierają. Którzy nie zostawili cię, jak ten skurwysyn.

- Sam, ile razy mam Ci powtarzać, że nic mi nie jest!? – Zaśmiałem się, przez łzy. – Nie trzeba się nade mną litować.

- Nie lituję się nad tobą. – Oburzył się. – Jesteś moim bratem. Znam cię…

- Najwidoczniej mnie nie znasz skoro myślisz, że wciąż się nad sobą użalam! – Ścisnąłem butelkę, pijąc do dna. – To przestaje być śmieszne. Zamierzasz do usranej śmierci mnie kontrolować?

- Nie kontroluję cię, tylko się martwię. To dwie skrajne rzeczy.

- Dla mnie to jedno i to samo. Wydzwaniasz, wypytujesz a ja nie zamierzam ci się ze wszystkiego tłumaczyć. Co cię obchodzi, czy się upije do nieprzytomności, czy zdechnę jak pies? To moje życie, moja sprawa i nic ci do tego! Czy możemy kończyć tę bezsensowną rozmowę? Przeszkadzasz mi w…

- Zapomniałem, że jesteś bardzo zajęty. Chlejesz i skamlesz nad zdjęciem Cas...

- Zamknij się! – Warknąłem groźnie przerywając mu w pół słowa. Irytował mnie. – Nie wymawiaj jego imienia, rozumiesz? Nienawidzę go. Nienawidzę go, za to co mi zrobił. – Serce podskoczyło mi do gardła. Spojrzałem na zakrwawioną dłoń, osuwając się na kanapę. – Zniszczył moje życie. Zniszczył wszystko. – Niekontrolowane łzy spłynęły mi po policzkach. – To on mnie zniszczył, Sammy. Nie rozumiesz?

- To dlaczego nie pozwalasz sobie pomóc? Naprawdę się o ciebie martwimy. – Byłem przekonany, że znów robi tę głupawą, przejętą minę. - Bobby do mnie dzwonił wczoraj.

- I co? Znów się na mnie skarżył?

- Nie radzisz sobie z tym, Dean.

- Nie pieprz głupot.

- Czyli nie siedzisz teraz na kanapie i nie chlejesz tego ścierwa? – Głos Sam’a drżał ze wściekłości. Nie chciałem przyznawać mu racji. – Odpuść sobie Dean. To już dwa lata. Ile ty chcesz  czekać? Ile razy mam Ci powtarzać, że gdyby cię kochał.. nie zostawił, by cię.

- Nie wiem. – Wtrąciłem się, nie mogąc znieść tego, że ma rację. On zawsze miał rację, a ja nigdy nie potrafiłem zdobyć się na to, by mu ją przyznać. – Co mam ci powiedzieć? Może faktycznie to moja wina, że odszedł? Może to ze mną jest coś nie tak?

- Nie ośmieszaj się.

- Myślałem, że sobie z tym poradzę. Myślałem, że jestem silniejszy. – Wydukałem, chcąc jak najszybciej ukrócić tę chorą dyskusję. Dłoń bolała mnie już do tego stopnia, że zagryzałem wargi, by nie jęczeć z bólu. – Ale nie jestem. Koniec tematu, Sammy. Nie chcę o tym gadać.

- Jak wolisz, ale ja i tak nie odpuszczę.  

- Na miłość boską Sam! Proszę, daruj sobie ratowanie mnie. Niżej i tak nie upadnę. – Przymknąłem załzawione jeszcze oczy, czując jak żołądek podchodzi mi do gardła. Znów zawirowało mi w głowie, zaszumiało w uszach, a w ustach czułem paskudny smak goryczy. Po raz kolejny  przedobrzyłem z alkoholem. Zacisnąłem zranioną dłoń, napinając mięśnie.    

- Ogarnij się i przyjdź dzisiaj do nas. Dzieciaki na pewno się ucieszą.

- To nie jest najlepszy pomysł… auć. - syknąłem z bólu. Przekląłem plugawo, ignorując ciekawskie pytania młodszego brata. Zacisnąłem dłoń, widząc jak nowa strużka krwi spływa mi po nadgarstku aż do łokcia. Sytuacja nieco wymknęła mi się spod kontroli.

- Co ci jest? - Sam spanikował. Słyszałem to w jego głosie. - Coś sobie zrobiłeś!?

- Uspokój się do cholery! Nic sobie nie zrobiłem. - skłamałem. - Nie piszcz mi do słuchawki, bo zaraz się rozłączę.

Sam westchnął cichutko, nie komentując.

- Jessica upiekła wczoraj twoje ulubione ciasto. - podjął po chwili. - Dzieciaki narysowały dla ciebie laurki. Proszę, Dean. Zrób to mnie, dla siebie. – Mówił i brzmiał żałośnie. Wymagał ode mnie niemożliwego. Miałem przyjść do niego i co? Z uśmiechem przywitać jego żonę i dzieciaki? Miałem udawać kogoś, kim przestałem być dawno temu? – Zobaczysz, że poczujesz się lepiej. Musisz wychodzić do ludzi. Musisz o nim zapomnieć i żyć dalej.

- To ma być jakaś forma pocieszenia? Nie przyjdę na żadne urodzinowe przyjęcie, a już na pewno nie będę udawać, że się dobrze bawię.

- Dean, proszę. – wyjąkał. – Chociaż spróbuj! – Rozumiałem to, że się o mnie martwił, ale robił to w naprawdę wnerwiający sposób. Drażniło mnie to, co mówił. Drażniło mnie, że we wszystkim  miał rację.

Dalsza rozmowa z nim nie miała najmniejszego sensu. Wiedziałem, że jego wrodzona potrzeba niesienia pomocy nie skończy się na jednym telefonie i zaproszeniu na to cholerne przyjęcie. Mogłem spodziewać się tego, że za moment stanie w progu i będzie prawić mi morały. Wziąłem uspokajający oddech, chcąc zabrzmieć wiarygodnie. Zabrzmieć tak, by sobie odpuścił. Wbrew pozorom to było trudniejsze niż sądziłem. Sam był uparty jak osioł. Nie docierało do niego, że mnie denerwuje. Był głuchy na mój sprzeciw, chciał mi pomóc i tyle. Mało istotne było, czy tego chciałem, czy nie.   

-  Sammy, jesteś naprawdę kochany, ale mnie wkurwiasz.

- Ty mnie też! – warknął groźnie. – Jess piekła dla ciebie te cholerne ciasto, cały wczorajszy wieczór! Mamy dla ciebie prezenty. Masz przyjść i tyle! – Sam ze wściekłości był bliski płaczu.

- Naprawdę nie potrzebuje waszej litości. I nie mów, że zaraz do mnie przyjdziesz, bo cię po prostu nie wpuszczę. Nie mam ochoty na żadne cukierkowe przyjęcia i przyjmowanie i tak nie trafionych prezentów. Czuję się strasznie Sammy. Nic i nikt nie jest w stanie tego zmienić. Doceniam to, że tak uparcie starasz się mi pomóc. – Mówiłem szybko, by nie dać mu szansy się wtrącić. – Zrozum, że najpierw muszę sam sobie pomóc. – Gdybym jeszcze wiedział w jaki sposób.

- Czym? Wódką? – Sam spytał doszczętnie zrezygnowany. Jego entuzjazm i optymizm gasł z każdym słowem. – Przez to, co się z tobą stało nienawidzę Castiela całym swoim sercem. Gdybym go spotkał. Tego gnoja, tego sukinsyna! Pożałowałby, że cię zostawił.

- Po pierwsze nie wódką, a drogą whiskey. Po drugie...

- Jesteś żałosny, ale rób co chcesz. Znasz mój adres, jeśli będziesz chciał wpaść zapraszam. Będziemy czekać. 

- Sam.

- I proszę, najpierw wytrzeźwiej. Na razie. – Rozłączył się.  

Wpatrywałem się przez moment w jaskrawy wyświetlacz telefonu. Przeleciałem listę kontaktów i pełen naiwnej nadziei wybrałem numer do Castiela. Drżącym palcem nacisnąłem zieloną słuchawkę i z duszą na ramieniu przyłożyłem telefon z powrotem do ucha. Już po pierwszym sygnale włączyła się automatyczna sekretarka. Mogłem się tego spodziewać. 

- Cześć, tu Castiel. Nie mogę teraz odebrać. Prawdopodobnie robię coś bardzo ważnego. Nagraj wiadomość po sygnale. Dzięki i do usłyszenia. – Wsłuchiwałem się w jego głos, czując bolesny ucisk w klatce. Na nowo wybrałem numer, przymknąłem oczy i słuchałem jego niskiego głosu. – Cześć, tu Castiel. Nie mogę teraz odebrać... – Wybierałem jego numer bezustannie. Wsłuchiwałem się w niskie, charakterystyczne brzmienie jego głosu. Znów chciałem poczuć na ustach jego ciepły oddech, miękkie wargi, poczuć perfumy, chłonąć bliskość. Zamiast tego, miałem kilka słów nagranych na automatyczną sekretarkę. Chciało mi się płakać. Wyć.

- Cas? – Ostatni raz nagrałem mu wiadomość dokładnie pół roku temu. W naszą rocznicę. Byłem tak samo załamany i pijany, jak teraz. – Cas, proszę odezwij się do mnie. Dziś są moje kolejne urodziny, które spędzam bez ciebie. Nie wiem, co się z tobą dzieję, nie wiem nawet, gdzie jesteś. Tak bardzo się o ciebie martwię. – Przetarłem mokrą twarz, wycierając łzy w rękaw koszuli. – Kocham cię ty samolubny sukinsynu! – Balansowałem między bezsilnością, cichą nadzieją i nienawiścią do niego i samego siebie. – Nadal kocham… Kurwa mać, to bez sensu! – Rozłączyłem się, wyciszyłem telefon i rzuciłem go gdzieś przed siebie. 


Spojrzałem na krew, która nieustannie toczyła się z poranionej i napuchniętej już dłoni. Może tak będzie lepiej, pomyślałem. Może moim przeznaczeniem było w końcu umrzeć? Rana była głębsza niż przypuszczałem. Ból, który zacząłem odczuwać stawał się bezlitosny. Poczułem ciarki na plecach, zimne dreszcze na karku. Zacząłem się bać. Niczym małe przestraszone ciemności dziecko. Rozejrzałem się po pustym mieszkaniu, zdając sobie sprawę w jakiej beznadziejnej sytuacji się znalazłem. Byłem na skraju załamania nerwowego. Mimo potwornego samopoczucia, sięgnąłem po piwo. Gdy tylko wypiłem do dna, otworzyłem kolejne. Za nim następne, z czasem tracąc rachubę. Ostro zawirowało mi w głowie. Alkohol nieco uśmierzył ból, ale nie zatamował krwawienia.  Szybko otworzyłem apteczkę, wyjmując z niej spirytus. Bez zastanowienia otworzyłem buteleczkę i wylałem zawartość na rozjątrzoną ranę. Zawyłem z bólu, upadając na podłogę. Wziąłem potężny haust powietrza, czując coraz gorszy ból. Wszystko za sprawą niewielkiego kawałka szkła, który bezmyślnie wbiłem w środek dłoni. Zacisnąłem palce na udach.

- Kurwa! – Wrzasnąłem, ostatkiem sił podnosząc się z podłogi. Chwiejnym krokiem poszedłem do łazienki, odbijając się od wszystkich mebli, jak spotkałem na drodze. Spojrzałem w swoje żałosne odbicie w lustrze. Spocona twarz, zaczerwienione policzki, podkrążone oczy. Ubranie brudne od potu i krwi. Splunąłem sobie w twarz, uderzając dłońmi w kant umywalki. Nogi uginały mi się w kolanach. – Jesteś nic nie wartym śmieciem, Dean. – Z trudem wydukałem całe zdanie. Wypite piwo podeszło mi pod gardło, chcąc niekontrolowanie wydostać się na zewnątrz. Ledwie zdążyłem ukucnąć nad toaletą, gdy wyrzuciłem z siebie obrzydliwą lawinę. Zwróciłem wszystko – kawę, tosty, litry whiskey i piwa. Wszędzie czułem rozdzierający ból. Obrzydliwy zapach krwi i spirytusu. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętałem był okropny ból z tyłu głowy. Upadłem na zimną posadzkę i straciłem przytomność. 

Ciemność i cisza.

4 komentarze:

  1. Zobaczymy co dalej z tym zrobisz...

    OdpowiedzUsuń
  2. Zobaczysz w następnym rozdziale :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakże dawno nie czytałam nic spod szyldu Destiela! Miło wrócić do starych, dobrych czasów xD
    Także się zastanawiam, co będzie dalej. Tu mamy sporo dramy. Więcej niż sporo. No zobaczymy ^^
    Powodzenia i weny życzę.
    Alys

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj nie masz się o co martwić szkrabie :)
      Liczę, że nie zawiedzie Cię kolejny rozdział!

      Usuń