Dziękuję A. za korektę i dobrą radę.
_____________________________________________________
To była długa i ciężka noc. Koszmar zbudził
mnie ze snu, zalewając zimnym potem i dręczącym niepokojem. Szybko zerknąłem na
zegarek, który wskazywał dokładnie szóstą nad ranem. Zrezygnowany przewracałem
się z boku na bok, nie mogąc znieść pustki, jaka panowała w mieszkaniu. Pokój,
który zwykle przesiąknięty był zapachem Casa, teraz pachniał jedynie starym żarciem,
piwem i zwietrzałą whiskey. Łóżko wydawało się ogromne. Leżałem na jego brzegu,
zakryty kołdrą po sam czubek głowy. Za oknem znów szalała burza, wpędzając mnie
w jeszcze gorsze samopoczucie. Nienawidziłem zarówno jej, jak i deszczu, który
często jej towarzyszył. Teraz byłem niewyspany, zły, a głowa pękała mi w
szwach. Zwlekałem ze wstaniem do godziny ósmej. Jakąś godzinę temu Bobby
napisał mi sms’a, że z okazji z moich urodzin, nie muszę przychodzić do
warsztatu. Pracowałem u niego już dobrych kilka lat. Nic nie odprężało mnie
lepiej, jak grzebanie w starych autach. Wygramoliłem się z łóżka i poszedłem do
łazienki. Po wszystkich porannych czynnościach i gorącym prysznicu, zbliżała
się pora śniadania.
Minęło sporo czasu, odkąd Castiel tak po
prostu mnie zostawił. Z dnia na dzień wyprowadził się i zniknął bez śladu. Została
po nim jedynie kartka z pieprzonym „Przepraszam, ale nie miałem wyjścia”. Nie pofatygował się na nic innego.
Codziennie wmawiam sobie, że się z tym pogodziłem. Próbowałem żyć dalej, ale z
każdym dniem było coraz ciężej. Wciąż męczyły mnie te wszystkie wspomnienia.
Ból i tęsknota za nim były nie do wytrzymania. Kiedyś sądziłem, że nic nie
będzie w stanie mnie złamać. Myślałem, że jestem silny i twardy. Niezniszczalny.
To, jak bardzo stoczyłem się przez te kilka miesięcy nie potwierdzało tego
najlepiej. Do warsztatu chodziłem jedynie po to, by nie słuchać ciągłych
pretensji Sam’a i zrzędzenia Bobby’ego. Nie raz potrafiłem przyjść do roboty
zalany w cztery dupy z idiotycznym uśmiechem na twarzy i nie raz miałem u niego
przesrane. Alkohol usypiał żal i samotność, która dzień w dzień jeszcze mocniej
mi doskwierała. Z każdą wypitą butelką whiskey, sięgałem dna jeszcze głębiej i
szybciej. Bobby i Sam pilnowali mnie, jak małego dziecka. Codzienne telefony i
pytania, gdzie byłem, co robiłem i czy wszystko u mnie w porządku. Jak miało
być w porządku, skoro zostałem sam, jak palec? Z upływem czasu, kłamstwa
opanowałem do perfekcji. Siedząc pijany w zapomnianej przez Boga melinie, łgałem,
że jestem w domu. Na każde pytanie odpowiadałem tak, by uniknąć nalotu
młodszego brata i kazań, jakie prawiłby mi przez długie godziny. Sam potrafił
być natrętny, niczym bzyczący nad uchem komar.
Otworzyłem lodówkę, chcąc przygotować coś
szybkiego do jedzenia. Jak codziennie ograniczyłem się do mocnej, parzonej kawy
i kilku tostów z brzoskwiniowym dżemem. Rozglądając się po zagraconej śmieciami
kuchni, wspominałem pyszne śniadania, jakie Cas serwował mi czasem do łóżka. Za
chwilę – rutynowo - uderzyła mnie lawina bolesnych wspomnień, po których
straciłem apetyt. Wyrzuciłem ledwie tkniętego tosta do śmietnika, a kawę
wylałem do zlewu.
Nienawidzę cię Cas, pomyślałem. Nienawidzę
z całego serca.
Dziś wypadały moje trzydzieste czwarte
urodziny. Drugie, które spędzałem samotnie. Dwa lata użalam się nad sobą i
staczam, stając się cieniem samego siebie. Znów towarzyszyć mi będą piosenki
AC/DC i Lynyrd Skynryd oraz mocno schłodzona butelka szkockiej whiskey. Nie
potrafiłem zdobyć się na nic innego. Wolałem bez końca rozpamiętywać
przeszłość. Przeszłość, która dawno powinna stać się zamkniętym rozdziałem. Mój
organizm zdążył oswoić się z codzienną porcją alkoholu. Popadałem w nałóg i
depresję, z której o własnych siłach nie wyjdę. Castiel. To jego potrzebowałem.
To on dałby mi teraz siłę, by odbić się od dna. Wypłynąć na powierzchnię i
złapać głęboki oddech.
- Kurwa Cas, dlaczego? – Zawyłem z rozpaczy
i wściekłości. – Nie widzisz, co się ze
mną dzieję? To wszystko twoja wina! Ty pieprzony tchórzu! – Krzyczałem coraz
głośniej, powstrzymując napływające do oczu łzy. Oparłem dłonie o kant stołu,
wbijając paznokcie w drewniany blat. Spuściłem głowę, chowając ją w ramionach.
Niekontrolowanym ruchem zrzuciłem stojące blisko mnie szklanki. Szkło
rozbryzgło na podłodze głośnym trzaskiem. – Ty pierdolony idioto! To przez ciebie
się taki stałem! Nienawidzę cię! – Zaparłem się i z całych sił wywróciłem stół
do góry nogami. Nie poczułem ulgi, a jeszcze większą złość i bezradność.
Upadłem na kolana, czując jak potłuczone szkło wbija się w skórę, przebijając
gruby materiał jeansów. Syknąłem z bólu, coraz mocniej napierając na szklane
odłamki. – Tak bardzo cię nienawidzę… Kurwa! Tak bardzo za tobą tęsknię! – Nie
wiedziałem, co mówię. Z każdym wypowiadanym słowem, zdawałem sobie sprawę z
własnej głupoty. Całe swoje życie zawierzyłem jednej osobie. Oddałem siebie i to kim byłem, a w zamian za
to dostałem kopa w dupę. Zostałem sam i nic nie mogłem na to poradzić. –
Kochałem cię. Nadal kocham kretynie! Słyszysz? – wrzeszczałem, otępiale gapiąc
się w sufit. Schyliłem się nad podłogą,
sięgając po ostro zakończony fragment przezroczystego szkła. Otuliłem go
palcami, widząc jak po nadgarstku zaczynała toczyć się wąska strużka krwi. Nie
czułem bólu. Nie czułem niczego.
Nienawidzę cię, Cas. Z całego serca,
powtarzałem w myślach, chcąc wierzyć w swoje słowa. Przyglądałem się
zakrwawionej dłoni, czując intensywny zapach spierzchniętej krwi. Zawirowało mi
w głowie, zaszumiało w uszach. Krew sączyła się coraz mocniej. Przymknąłem
oczy, po chwili wypuszczając szło z dłoni.
Kretyn.
Podniosłem się z podłogi, sięgając po
najbliższy ręcznik, jaki miałem pod ręką. Owinąłem go wokół zranionej dłoni,
ignorując bolesne pieczenie w okolicach kolan. Tym zajmę się później.
Idiota.
Strzepnąłem zakrwawione kawałki szła z
jeansów. Z szafki nad zlewem wyciągnąłem ubogą apteczkę i poszedłem do
sąsiedniego pokoju. Nieudolne próby robienia opatrunków przerwał mi dzwoniący
pod kanapą telefon. Sammy. Mogłem się tego spodziewać.
- Cześć Sam. – Wziąłem parę uspokajających
oddechów, poprawiając prowizoryczny opatrunek, jaki miałem na dłoni. Chciałem
brzmieć naturalnie, by mój braciszek nie nabrał podejrzeń. Ostatnią rzeczą,
jakiej dzisiaj potrzebowałem to jego irytujące towarzystwo. – Po co dzwonisz?
- Wszystkiego najlepszego! – Sam wrzasnął
mi do słuchawki, przekrzykując kłótnie swoich dzieciaków. – Uspokój
się Johny! Ile razy mam Ci powtarzać, żebyś jej nie dokuczał!? Jess zrób coś z nim, bo zaraz oszaleję! – Jego stoicką postawę błyskawicznie mógł
złamać jego starszy syn John. Chłopak miał dopiero sześć lat, a już był cholernie
nieznośnym gówniarzem. Czego nie mogłem powiedzieć o jego młodszej siostrze -
Charlie. Anioł, a nie dziecko. Rodzeństwo z zupełnie różnych światów, tak jak
ja i Sam. Nasze temperamenty zawsze się od siebie różniły. – Okay. Przepraszam Dean,
ale czasem zastanawiam się, jak mogłem spłodzić takiego potwora. Jeszcze raz
wszystkiego najlepszego! – Radość w jego głosie doprowadzała mnie do szału.
- Po co dzwonisz? – spytałem po raz
kolejny. Nie miałem ochoty na wysłuchiwanie durnowatych życzeń bez pokrycia. To
była jego stała taktyka. Dzwonić pod byle pretekstem, by zaraz potem mnie
pouczać i mówić mi, jak mam żyć. – Chcesz wiedzieć, czy nie leżę zachlany w
trupa? – Zaśmiałem się paskudnie. Bandaż, który nieudolnie owinąłem wokół dłoni
błyskawicznie stał się czerwony od krwi. Sięgnąłem po stojącą na stole szkocką, pijąc
prosto z butelki. Czułem, jak gorzki smak alkoholu przyjemnie pali mnie w
środku. – Do twojej informacji, właśnie chwyciłem pierwszą butelkę.
- Nie. Dzwonię, bo masz dzisiaj urodziny,
Dean. Nie chcę się z tobą kłócić. Chciałem zwyczajnie złożyć ci życzenia. Czy
to takie dziwne? – zdenerwował się.
- I tylko po to dzwonisz? Żeby złożyć mi
słodziutkie życzonka? Czego mi życzysz? Pieniędzy, sławy a może znalezienia
nowej miłości? – Z apteczki wyciągnąłem kolejne kompresy i bandaże.
- Musisz być takim frajerem?
- Tak. – zaśmiałem się podle. – No to czego
chcesz mi życzyć w ten cudowny dzień? – Moje słowa przesiąknięte były jadem i
kpiną. – Dużo uśmiechu? Pogody ducha? – Upiłem kolejny łyk whiskey, mozolnie
próbując zatamować obfite krwawienie na poranionej dłoni. – Wiem! Życzysz mi,
żebym nareszcie wyleczył się z chorej i bezgranicznej miłości do Castiela, tak?
Zgadłem?
- Nie. Jesteś kretynem i dupkiem, Dean.
- Dziękuję. – Dłoń pulsowała boleśnie. Po
raz kolejny zakręciło mi się w głowię. – To wszystko, co masz mi do
powiedzenia?
- Składanie życzeń sobie odpuszczam. Johny do jasnej cholery oddaj jej tę lalkę!
Oddaj, bo zaraz zabiorę ci wszystkie twoje zabawki! – Sam wrzasnął na
starszego syna. Zawsze śmieszyło mnie to, jak bawił się w surowego tatusia. –
Przepraszam. Na czym stanęliśmy?
- Na tym, że jestem kretynem.
- I dupkiem. – dodał szybko. – Teraz
poważnie pytam. Wszystko w porządku, Dean? Może mam przyj…
- Nie. – Zagryzłem wargę, próbując
ignorować irytujący ból. – Nie chcę żebyś przyjeżdżał. Przecież wiesz, jak
jest. Myślisz, że od twojego ostatniego telefonu coś się u mnie zmieniło? Siedzę
na kanapie, piję whiskey… – Nie
potrafiłem w żaden sposób zatamować krwawienia. Jeśli czekała mnie śmierć,
będzie ona najżałośniejszą, jaka mnie spotka. Wyzionę ducha, uprzednio zraniony
kawałkiem potłuczonej szklanki. Szklanki! Mimo wszystko na własne, idiotyczne życzenie.
- Po prostu martwię się o ciebie, Dean.
Wiesz o tym.
- Taa…
- Wkurwia mnie twoje podejście! Wszystko i
wszystkich masz w dupie! Pamiętaj, że masz przy sobie ludzi, którzy cię wspierają.
Którzy nie zostawili cię, jak ten skurwysyn.
- Sam, ile razy mam Ci powtarzać, że nic mi
nie jest!? – Zaśmiałem się, przez łzy. – Nie trzeba się nade mną litować.
- Nie lituję się nad tobą. – Oburzył się. –
Jesteś moim bratem. Znam cię…
- Najwidoczniej mnie nie znasz skoro
myślisz, że wciąż się nad sobą użalam! – Ścisnąłem butelkę, pijąc do dna. – To
przestaje być śmieszne. Zamierzasz do usranej śmierci mnie kontrolować?
- Nie kontroluję cię, tylko się martwię. To
dwie skrajne rzeczy.
- Dla mnie to jedno i to samo. Wydzwaniasz,
wypytujesz a ja nie zamierzam ci się ze wszystkiego tłumaczyć. Co cię obchodzi,
czy się upije do nieprzytomności, czy zdechnę jak pies? To moje życie, moja
sprawa i nic ci do tego! Czy możemy kończyć tę bezsensowną rozmowę?
Przeszkadzasz mi w…
- Zapomniałem, że jesteś bardzo zajęty.
Chlejesz i skamlesz nad zdjęciem Cas...
- Zamknij się! – Warknąłem groźnie
przerywając mu w pół słowa. Irytował mnie. – Nie wymawiaj jego imienia,
rozumiesz? Nienawidzę go. Nienawidzę go, za to co mi zrobił. – Serce
podskoczyło mi do gardła. Spojrzałem na zakrwawioną dłoń, osuwając się na
kanapę. – Zniszczył moje życie. Zniszczył wszystko. – Niekontrolowane łzy
spłynęły mi po policzkach. – To on mnie zniszczył, Sammy. Nie rozumiesz?
- To dlaczego nie pozwalasz sobie pomóc?
Naprawdę się o ciebie martwimy. – Byłem przekonany, że znów robi tę głupawą,
przejętą minę. - Bobby do mnie dzwonił wczoraj.
- I co? Znów się na mnie skarżył?
- Nie radzisz sobie z tym, Dean.
- Nie pieprz głupot.
- Czyli nie siedzisz teraz na kanapie i nie
chlejesz tego ścierwa? – Głos Sam’a drżał ze wściekłości. Nie chciałem przyznawać
mu racji. – Odpuść sobie Dean. To już dwa lata. Ile ty chcesz czekać? Ile razy mam Ci powtarzać, że gdyby
cię kochał.. nie zostawił, by cię.
- Nie wiem. – Wtrąciłem się, nie mogąc
znieść tego, że ma rację. On zawsze miał rację, a ja nigdy nie potrafiłem
zdobyć się na to, by mu ją przyznać. – Co mam ci powiedzieć? Może faktycznie to
moja wina, że odszedł? Może to ze mną jest coś nie tak?
- Nie ośmieszaj się.
- Myślałem, że sobie z tym poradzę.
Myślałem, że jestem silniejszy. – Wydukałem, chcąc jak najszybciej ukrócić tę
chorą dyskusję. Dłoń bolała mnie już do tego stopnia, że zagryzałem wargi, by
nie jęczeć z bólu. – Ale nie jestem. Koniec tematu, Sammy. Nie chcę o tym
gadać.
- Jak wolisz, ale ja i tak nie odpuszczę.
- Na miłość boską Sam! Proszę, daruj sobie
ratowanie mnie. Niżej i tak nie upadnę. – Przymknąłem załzawione jeszcze oczy,
czując jak żołądek podchodzi mi do gardła. Znów zawirowało mi w głowie,
zaszumiało w uszach, a w ustach czułem paskudny smak goryczy. Po raz
kolejny przedobrzyłem z alkoholem.
Zacisnąłem zranioną dłoń, napinając mięśnie.
- Ogarnij się i przyjdź dzisiaj do nas.
Dzieciaki na pewno się ucieszą.
- To nie jest najlepszy pomysł… auć. -
syknąłem z bólu. Przekląłem plugawo, ignorując ciekawskie pytania młodszego
brata. Zacisnąłem dłoń, widząc jak nowa strużka krwi spływa mi po nadgarstku aż
do łokcia. Sytuacja nieco wymknęła mi się spod kontroli.
- Co ci jest? - Sam spanikował. Słyszałem
to w jego głosie. - Coś sobie zrobiłeś!?
- Uspokój się do cholery! Nic sobie nie
zrobiłem. - skłamałem. - Nie piszcz mi do słuchawki, bo zaraz się rozłączę.
Sam westchnął cichutko, nie komentując.
- Jessica upiekła wczoraj twoje ulubione
ciasto. - podjął po chwili. - Dzieciaki narysowały dla ciebie laurki. Proszę,
Dean. Zrób to mnie, dla siebie. – Mówił i brzmiał żałośnie. Wymagał ode mnie
niemożliwego. Miałem przyjść do niego i co? Z uśmiechem przywitać jego żonę i
dzieciaki? Miałem udawać kogoś, kim przestałem być dawno temu? – Zobaczysz, że
poczujesz się lepiej. Musisz wychodzić do ludzi. Musisz o nim zapomnieć i żyć
dalej.
- To ma być jakaś forma pocieszenia? Nie
przyjdę na żadne urodzinowe przyjęcie, a już na pewno nie będę udawać, że się
dobrze bawię.
- Dean, proszę. – wyjąkał. – Chociaż
spróbuj! – Rozumiałem to, że się o mnie martwił, ale robił to w naprawdę
wnerwiający sposób. Drażniło mnie to, co mówił. Drażniło mnie, że we wszystkim miał rację.
Dalsza rozmowa z nim nie miała najmniejszego
sensu. Wiedziałem, że jego wrodzona potrzeba niesienia pomocy nie skończy się
na jednym telefonie i zaproszeniu na to cholerne przyjęcie. Mogłem spodziewać
się tego, że za moment stanie w progu i będzie prawić mi morały. Wziąłem uspokajający oddech, chcąc zabrzmieć wiarygodnie. Zabrzmieć tak, by
sobie odpuścił. Wbrew pozorom to było trudniejsze niż sądziłem. Sam był uparty
jak osioł. Nie docierało do niego, że mnie denerwuje. Był głuchy na mój
sprzeciw, chciał mi pomóc i tyle. Mało istotne było, czy tego chciałem, czy
nie.
-
Sammy, jesteś naprawdę kochany, ale mnie wkurwiasz.
- Ty mnie też! – warknął groźnie. – Jess
piekła dla ciebie te cholerne ciasto, cały wczorajszy wieczór! Mamy dla ciebie
prezenty. Masz przyjść i tyle! – Sam ze wściekłości był bliski płaczu.
- Naprawdę nie potrzebuje waszej
litości. I nie mów, że zaraz do mnie przyjdziesz, bo cię po prostu nie
wpuszczę. Nie mam ochoty na żadne cukierkowe przyjęcia i przyjmowanie i tak nie
trafionych prezentów. Czuję się strasznie Sammy. Nic i nikt nie jest w stanie
tego zmienić. Doceniam to, że tak uparcie starasz się mi pomóc. – Mówiłem
szybko, by nie dać mu szansy się wtrącić. – Zrozum, że najpierw muszę sam sobie
pomóc. – Gdybym jeszcze wiedział w jaki sposób.
- Czym? Wódką? – Sam spytał doszczętnie zrezygnowany.
Jego entuzjazm i optymizm gasł z każdym słowem. – Przez to, co się z tobą stało
nienawidzę Castiela całym swoim sercem. Gdybym go spotkał. Tego gnoja, tego
sukinsyna! Pożałowałby, że cię zostawił.
- Po pierwsze nie wódką, a drogą whiskey. Po
drugie...
- Jesteś żałosny, ale rób co chcesz. Znasz
mój adres, jeśli będziesz chciał wpaść zapraszam. Będziemy czekać.
- Sam.
- I proszę, najpierw wytrzeźwiej. Na razie.
– Rozłączył się.
Wpatrywałem się przez moment w jaskrawy wyświetlacz
telefonu. Przeleciałem listę kontaktów i pełen naiwnej nadziei wybrałem numer
do Castiela. Drżącym palcem nacisnąłem zieloną słuchawkę i z duszą na ramieniu
przyłożyłem telefon z powrotem do ucha. Już po pierwszym sygnale włączyła się
automatyczna sekretarka. Mogłem się tego spodziewać.
- Cześć,
tu Castiel. Nie mogę teraz odebrać. Prawdopodobnie robię coś bardzo ważnego.
Nagraj wiadomość po sygnale. Dzięki i do usłyszenia. – Wsłuchiwałem się w
jego głos, czując bolesny ucisk w klatce. Na nowo wybrałem numer, przymknąłem oczy
i słuchałem jego niskiego głosu. – Cześć,
tu Castiel. Nie mogę teraz odebrać... – Wybierałem jego numer bezustannie.
Wsłuchiwałem się w niskie, charakterystyczne brzmienie jego głosu. Znów
chciałem poczuć na ustach jego ciepły oddech, miękkie wargi, poczuć perfumy,
chłonąć bliskość. Zamiast tego, miałem kilka słów nagranych na automatyczną
sekretarkę. Chciało mi się płakać. Wyć.
- Cas? – Ostatni raz nagrałem mu wiadomość
dokładnie pół roku temu. W naszą rocznicę. Byłem tak samo załamany i pijany,
jak teraz. – Cas, proszę odezwij się do mnie. Dziś są moje kolejne urodziny,
które spędzam bez ciebie. Nie wiem, co się z tobą dzieję, nie wiem nawet, gdzie
jesteś. Tak bardzo się o ciebie martwię. – Przetarłem mokrą twarz, wycierając
łzy w rękaw koszuli. – Kocham cię ty samolubny sukinsynu! – Balansowałem między
bezsilnością, cichą nadzieją i nienawiścią do niego i samego siebie. – Nadal
kocham… Kurwa mać, to bez sensu! – Rozłączyłem się, wyciszyłem telefon i
rzuciłem go gdzieś przed siebie.
Spojrzałem na krew, która nieustannie
toczyła się z poranionej i napuchniętej już dłoni. Może tak będzie lepiej,
pomyślałem. Może moim przeznaczeniem było w końcu umrzeć? Rana była głębsza niż
przypuszczałem. Ból, który zacząłem odczuwać stawał się bezlitosny. Poczułem
ciarki na plecach, zimne dreszcze na karku. Zacząłem się bać. Niczym małe
przestraszone ciemności dziecko. Rozejrzałem się po pustym mieszkaniu, zdając
sobie sprawę w jakiej beznadziejnej sytuacji się znalazłem. Byłem na skraju
załamania nerwowego. Mimo potwornego samopoczucia, sięgnąłem po piwo. Gdy tylko
wypiłem do dna, otworzyłem kolejne. Za nim następne, z czasem tracąc rachubę.
Ostro zawirowało mi w głowie. Alkohol nieco uśmierzył ból, ale nie zatamował
krwawienia. Szybko otworzyłem apteczkę,
wyjmując z niej spirytus. Bez zastanowienia otworzyłem buteleczkę i wylałem
zawartość na rozjątrzoną ranę. Zawyłem z bólu, upadając na podłogę. Wziąłem
potężny haust powietrza, czując coraz gorszy ból. Wszystko za sprawą niewielkiego
kawałka szkła, który bezmyślnie wbiłem w środek dłoni. Zacisnąłem palce na
udach.
- Kurwa! – Wrzasnąłem, ostatkiem sił
podnosząc się z podłogi. Chwiejnym krokiem poszedłem do łazienki, odbijając się
od wszystkich mebli, jak spotkałem na drodze. Spojrzałem w swoje żałosne
odbicie w lustrze. Spocona twarz, zaczerwienione policzki, podkrążone oczy. Ubranie
brudne od potu i krwi. Splunąłem sobie w twarz, uderzając dłońmi w kant
umywalki. Nogi uginały mi się w kolanach. – Jesteś nic nie wartym śmieciem,
Dean. – Z trudem wydukałem całe zdanie. Wypite piwo podeszło mi pod gardło,
chcąc niekontrolowanie wydostać się na zewnątrz. Ledwie zdążyłem ukucnąć nad
toaletą, gdy wyrzuciłem z siebie obrzydliwą lawinę. Zwróciłem wszystko – kawę,
tosty, litry whiskey i piwa. Wszędzie czułem rozdzierający ból. Obrzydliwy
zapach krwi i spirytusu. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętałem był okropny ból z
tyłu głowy. Upadłem na zimną posadzkę i straciłem przytomność.
Ciemność i cisza.
Zobaczymy co dalej z tym zrobisz...
OdpowiedzUsuńZobaczysz w następnym rozdziale :)
OdpowiedzUsuńJakże dawno nie czytałam nic spod szyldu Destiela! Miło wrócić do starych, dobrych czasów xD
OdpowiedzUsuńTakże się zastanawiam, co będzie dalej. Tu mamy sporo dramy. Więcej niż sporo. No zobaczymy ^^
Powodzenia i weny życzę.
Alys
Oj nie masz się o co martwić szkrabie :)
UsuńLiczę, że nie zawiedzie Cię kolejny rozdział!