Dziękuję A. za korektę, radę i nie zawsze miłe słowo.
Jesteś najlepsza (mimo wszystko ;* ) !
_________________________________________________
Jeszcze raz przetarłem twarz, wpatrując się
w idealnie opatrzoną dłoń. W pierwszej chwili myślałem, że śnię na jawie. Nie
mogłem zebrać myśli. Nie mogłem znaleźć racjonalnego wytłumaczenia na to, co
widzę. Krwawienie ustąpiło, a po opuchliźnie nie było śladu. Leżałem na łóżku
przebrany w czystą pidżamę, a obok na szafce nocnej stał kubek z gorącą
herbatą. Nie wiedziałem, co to może oznaczać, ale wcale nie podobała mi się ta
sytuacja. Za oknem panował półmrok. Odruchowo zerknąłem na zegarek. Zbliżała
się osiemnasta. Zmrużyłem oczy w maleńkie szparki, rozglądając się po sypialni.
Kilka godzin temu byłem pijany, ledwo utrzymując się na prostych nogach.
Rzygałem pod siebie jak kot, ledwo dysząc. Teraz? Usiłowałem nie przyjmować do
wiadomości tego, że ktoś nawiedził mnie, umył, opatrzył i grzecznie położył do
łóżka. To wydawało mi się niedorzeczne i wręcz niemożliwe.
- Co jest do kurwy… - wymruczałem pod
nosem, gładząc obandażowaną rękę. Ból również ustąpił. – Sam! Sammy! Jesteś tu!? Odezwij się natychmiast! – krzyknąłem głośno,
ale odpowiedziała mi głucha cisza. On, jako jedyny miał klucze do mojego
mieszkania. Wygramoliłem się spod ciężkiej kołdry. Usiadłem prosto, opierając
się plecami o ścianę. Skrzyżowałem ręce na piersi, biorąc kilka głębokich
oddechów. Czułem się nieswojo, ale było w tym coś intrygującego. Pomimo
zdezorientowania, odczuwałem wyłącznie spokój. – Jest tu ktoś!? – Nie byłem
sam. Czułem czyjąś obecność, oddech na karku. Wyostrzyłem zmysły, wsłuchując
się w otaczającą ciszę. - To cholernie nieśmieszny żart! - Zauważyłem, że
niewielkie rany na kolanach zniknęły. Nie było choćby maleńkiej blizny! To
również nie wytrąciło mnie z równowagi. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętałem było
bliskie spotkanie z muszlą klozetową i uderzenie łbem o podłogę. Czy po czymś
takim mogłem z lekarską precyzją założyć szwy i opatrunki? Moją głowę
wypełniały setki myśli, wykluczających się nawzajem.
- Sam do jasnej cholery! – warknąłem.
Usilnie starałem przypomnieć sobie cokolwiek z przed kilku godzin, a wszelakie
próby kończyły się fiaskiem. – Nie rób
sobie jaj. To wcale nie jest śmieszne. – Poszedłem do sąsiedniego pokoju.
Wszędzie panował bałagan. Na podłodze walały się puste puszki po piwie. W
kuchni – wywrócony do góry nogami stół i potłuczone szklanki. – Kurwa. Coraz
gorzej ze mną. – Złapałem się za głowę, pod palcami wyczuwając pokaźnej
wielkości guza. Musiałem nabawić się go, gdy zemdlałem, a zaraz potem zmieniłem
się w zombie. Będąc nieprzytomnym wykąpałem się, zaszyłem ranę i przebrałem się
w pidżamę. W między czasie zaparzając herbatę! Po długim, bezproduktywnym śledztwie w tej sprawie, nie wpadłem na
nic. W mieszkaniu nie było niczego, co wskazywałoby na obecność kogoś, prócz
mnie. Apteczka leżała tam, gdzie ją zostawiłem, podobnie jak reszta moim
rzeczy. Jedynym wytłumaczeniem, w które musiałem uwierzyć było to, że upiłem
się, tracąc świadomość tego co robię.
Tak czy siak to kurewsko popieprzone.
Sprzątając mieszkanie, a właściwie
ogarniając je nieznacznie, wciąż miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Nie
mogłem pozbyć się tego dręczącego uczucia. To jakby ktoś patrzył mi prosto w
oczy zza weneckiego lustra. Jeśli zaraz nie odzyskam zdrowych zmysłów, pomyślałem,
trafię do wariatkowa. Tu nikogo nie ma. W stercie zmiętych ubrań i starego
żarcia znalazłem uprzednio wyciszony telefon, wypełniony wiadomościami od Sammy’ego.
Zacząłem poważnie rozważać zmianę numeru. Może i dawałem mu niezliczone powody
do zmartwień, ale nie na tyle by non stop mnie kontrolował. Wystukałem do niego
krótką i dobitnie nieprzyjemną wiadomość i opadłem bezsilnie na kanapę. Jak to
możliwe, zadawałem sobie pytania, kto mógłby mi to zrobić? Całkiem odruchowo
pomyślałem o Castielu. W tamtej chwili było to tak samo żałosne, jak ja.
- C-Cas? – wyszeptałem niepewnym,
zdławionym głosem. – Cas, jesteś tu? –
Wyczekiwałem jego głosu. Byłem idiotą wierząc, że pojawi się i rzuci mi
się w ramiona. Zamknąłem oczy, nie chcąc dłużej myśleć o tym samolubnym
sukinsynie. Przepełnił mnie gniew, który czaił się nade mną. Dopuściłem go, nie
czując ulgi.
DWA
MIESIĄCE PÓŹNIEJ.
Każdy dzień wyglądał bardzo podobnie. Wstawałem późnym popołudniem. Na
śniadanie jadłem dwa tosty z brzoskwiniową marmoladą i piłem mocną, gorzką
kawę. Około piętnastej sięgałem po whisky i piłem do póki nie straciłem
kontaktu z otoczeniem. Wieczorem budził mnie bezlitosny kac i mdłości. To stało
się dla mnie rutyną, szarą codziennością. Żal mnie wykańczał, a ja wcale się przed
nim nie broniłem. Sprawił, że przestało mi zależeć na kimkolwiek. Coraz rzadziej myślałem o Castielu. Bywały
dni, że nie potrafiłem przypomnieć sobie brzmienia jego głosu, zapachu skóry.
Wspomnienie o nim bladło, a ja nic nie mogłem na to poradzić. To jakby ktoś powoli
pozbywał mnie wszystkich chwil, które z nim spędziłem.
- Dean, otwórz drzwi, bo inaczej je
wywarzę! – Bobby wrzeszczał zza drzwi, waląc w nie z morderczą wściekłością. Czy
do reszty mu odbiło? Nie odzywałem się kilka tygodni. Wyjechałem z miasta,
chcąc odpocząć od tego wszystkiego. Przytłaczającego mieszkania, gasnących
wspomnień. Nikomu nie powiedziałem dokąd i na jak długo jadę. Potrzebowałem
tego, bardziej niż sądziłem. – Dean wiem, że tam jesteś. Otwieraj! – Teraz
wróciłem, a on pewnie był wściekły, że olałem robotę w warsztacie.
- Czy mógłbyś wrzeszczeć pół tonu ciszej? –
Wpuściłem go do środka, unikając jego przenikliwego na wskroś spojrzenia. - Boli
mnie głowa, a ty drzesz się jak poparzony. O co chodzi tym razem? – Niemal
natychmiast pożałowałem, że wpuściłem go do mieszkania.
- O co chodzi? O co chodzi?! Ty się jeszcze
pytasz?
- No. - Obojętnie wzruszyłem ramionami. – Co
się tak spinasz staruszku? – Posłałem mu głupi uśmiech. Bobby był mi bliższy,
niż ojciec. Odkąd pamiętam należał do naszej rodziny, choć nie łączyły nas
więzy krwi. Będąc smarkaczem przychodziłem do jego warsztatu, podglądając jak ożywia stare samochody. Zaraził mnie
swoją pasją, wkrótce potem przyjmując pod swoje skrzydła.
- Gdzie byłeś? – spytał z wyrzutem.
Zirytował mnie, bo ja nie byłem już małym, durnym dzieckiem. Byłem dorosły i
nie musiałem się z niczego tłumaczyć. Nikomu! - Dean!
- Możesz nie panikować? - stęknąłem,
masując lekko obolałe skronie. - Wyjechałem z miasta. Daleko stąd, bo chciałem
być sam. Zupełnie sam. - dodałem szybko, przerywając mu w pół słowa. Bobby
otworzył szeroko usta, ale nic nie powiedział. Błądził wzrokiem po mojej
twarzy, po chwili bombardując pytaniami.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? Wszystko
było na mojej głowie! - Nabrał tchu. - Telefonu też nie wziąłeś. Czyś ty do
reszty oszalał dzieciaku?
- Uspokój się. Nie jestem już dzieckiem!
- Na miłość boską, Dean. Przez to wszystko
stałeś się nieodpowiedzialnym, samolubnym… - wrzasnął, mierząc we mnie palcem.
- A nie zapytasz, jak się czuję? Pewnie gówno
cię to obchodzi. – wybuchłem. – Potrafisz tylko skamleć jaki to jestem żałosny.
Tak jak Sammy.
- To nie ty musiałeś się z nim użerać.
Odchodził od zmysłów, codziennie susząc mi głowę. Bawił się w pieprzonego
Sherlocka Holmesa dochodząc, czy może ja nie ukrywam tego, gdzie jesteś. Na
Boga, ile wy macie lat?
- No i? Sammy zawsze niepotrzebnie
panikuje. Znasz go. Powiedz, po co tu przyszedłeś, ale tak naprawdę? – Rzuciłem
mu wściekłe spojrzenie. – Chodzi o warsztat? Przecież wiesz, że nigdy nie
rzuciłbym tej roboty. Musiałem odpocząć, Bobby. Odpocząć od tego wszystkiego!
- Dlatego wyjechałeś z miasta. – podjął,
patrząc mi prosto w oczy. – Co się z tobą stało.
- Ja pierdolę! To nie wasz interes, co
robię. Mam ochotę pić – piję, nie mam ochoty wychodzić z domu – nie wychodzę. Mam
ochotę wyjechać i nikogo nie informować – wyjeżdżam. Proste. Ile razy mam ci
powtarzać, żebyście się wszyscy odpieprzyli? Drążycie ten temat nieustannie,
doprowadzając mnie do szału. Sammy ma nieznośną tendencje do rozwlekania
problemów. Nie przyjmuje do wiadomości tego, że nie potrzebuje jego pomocy. Ty
przyłazisz i zgrywasz mojego ojca! Nie możemy po prostu napić się piwa i
pogadać o pogodzie!?
- Ty głupi sukinsynie. – Skwitował. – Buu-hu!
Tak mi przykro, że zraniono twoje uczucia księżniczko! Nie interesuje mnie,
dlaczego postanowiłeś wyjechać. Mam gdzieś, że pijesz i użalasz się nad sobą. –
Stałem, nie wiedząc co powiedzieć. Bobby na ogół był spokojnym człowiekiem.
Ciężko było wytrącić go z równowagi. Teraz wściekł się na tyle, że wmurowało
mnie w podłogę. – Sądziłem, że jesteś silniejszy. Cholernie mnie rozczarowałeś,
Dean.
Milczałem.
- Wymagałem od ciebie jednego. Miałeś
przychodzić do tej pieprzonej pracy i należycie wykonywać swoje obowiązki. Nawet
tego nie potrafiłeś zrobić!
Milczałem.
- Jesteś taki sam, jak John. On też nie
potrafił pogodzić się ze śmiercią Mary. Był tak samo żałosny, jak ty! – Żałowałem,
że wpuściłem go do domu. Mogłem udawać, że mnie nie ma. Niech to szlag! – Ja
wiem, że kochałeś Castiela. Wiem, że cholernie ci na nim zależało, ale on
odszedł i pewnie nie wróci. Nigdy. – Miał rację. Wiedziałem, o tym, ale bałem
się do tego przyznać. Sam, Bobby, obydwoje znali mnie na wylot. Znali moje
mocne i słabe strony. Ja byłem dumny i zawsze chciałem mieć ostatnie słowo. – Zrób
nam obu przysługę i pogódź się z tym wreszcie.
- Gówno wiesz.
- Wiem tylko tyle, że nie chcę cię więcej
widzieć w moim warsztacie.
- Słucham?
- Dobrze słyszałeś. Ile ty masz lat żeby
zachowywać się, jak rozhisteryzowana dziewica? – spytał chłodno. – Nie pokazuj
mi się na oczy, dopóki nie uporządkujesz swojego życia. Stań na nogi i bądź
prawdziwym mężczyzną.
- Chyba żartujesz.
- Wręcz przeciwnie, jestem całkowicie
poważny. Rób ze swoim życiem, co tylko zechcesz. Żegnam.
- Bobby, poczekaj!
- Nie, Dean. Sam na to zapracowałeś. – Uniósł
dłonie, uśmiechając się smutno. Trzasnął drzwiami, zostawiając mnie samego.
***
Miałem ochotę obić komuś mordę. Bobby miał
rację, byłem ciotą. Beczącą, użalającą się nad sobą pizdą, która nie potrafi
się pogodzić odejściem ukochanej osoby. Wszedłem do podrzędnego pubu z jednym
zamiarem. Chciałem się upić, obić kilka pysków i wrócić do domu. Rozejrzałem
się po pomieszczeniu, zauważając kilku pijanych typów. Jeden z nich obściskiwał
pulchniutką kelnerkę, wciskając jej napiwki w dekolt. Dziewczyna spojrzała na
mnie błagalnym wzrokiem. Ruszyłem w ich stronę, zaciskając pięści. W pomieszczeniu
panował nieznośny półmrok i tłok. Poczułem, jak ktoś na mnie wpada. Frajer
trącił mnie, oblewając piwem. Miał pecha. To nie był mój najlepszy dzień.
- Ej ty! - krzyknąłem w stronę odwróconego mężczyzny.
Nie zareagował. Muzyka dudniła w głośnikach, zagłuszając mnie. – Uważaj, jak
leziesz!
Odwrócił się. Serce podeszło mi pod gardło.
Po tylu dniach picia % współczuję wątrobie Deana. Myślę, że Bobby dobrze zrobił wywalając Deana na jakiś czas z pracy w warsztacie. Przyda mu się coś, co go otrząśnie z "żałoby".
OdpowiedzUsuńBtw bardzo Ci się poprawił styl pisania w porównaniu z jeszcze poprzednimi tekstami :)
Alys
Dziękuję :) Sama też to zauważyłam, bo jak ostatnio czytałam z ciekawości jakieś swoje stare teksty - ło matko! ja to napisałam ?? xD
UsuńCzekam z niecierpliwością na kolejny rozdział!
OdpowiedzUsuń