środa, 17 sierpnia 2016

I FALLEN FOR YOU - część 2

Cześć misiaki! Zapraszam na kolejny rozdział. Liczę na pozytywny odbiór.
Dziękuję A. za korektę, radę i nie zawsze miłe słowo

Jesteś najlepsza (mimo wszystko ;* ) !

_________________________________________________




Jeszcze raz przetarłem twarz, wpatrując się w idealnie opatrzoną dłoń. W pierwszej chwili myślałem, że śnię na jawie. Nie mogłem zebrać myśli. Nie mogłem znaleźć racjonalnego wytłumaczenia na to, co widzę. Krwawienie ustąpiło, a po opuchliźnie nie było śladu. Leżałem na łóżku przebrany w czystą pidżamę, a obok na szafce nocnej stał kubek z gorącą herbatą. Nie wiedziałem, co to może oznaczać, ale wcale nie podobała mi się ta sytuacja. Za oknem panował półmrok. Odruchowo zerknąłem na zegarek. Zbliżała się osiemnasta. Zmrużyłem oczy w maleńkie szparki, rozglądając się po sypialni. Kilka godzin temu byłem pijany, ledwo utrzymując się na prostych nogach. Rzygałem pod siebie jak kot, ledwo dysząc. Teraz? Usiłowałem nie przyjmować do wiadomości tego, że ktoś nawiedził mnie, umył, opatrzył i grzecznie położył do łóżka. To wydawało mi się niedorzeczne i wręcz niemożliwe.

- Co jest do kurwy… - wymruczałem pod nosem, gładząc obandażowaną rękę. Ból również ustąpił. – Sam! Sammy! Jesteś tu!?  Odezwij się natychmiast! – krzyknąłem głośno, ale odpowiedziała mi głucha cisza. On, jako jedyny miał klucze do mojego mieszkania. Wygramoliłem się spod ciężkiej kołdry. Usiadłem prosto, opierając się plecami o ścianę. Skrzyżowałem ręce na piersi, biorąc kilka głębokich oddechów. Czułem się nieswojo, ale było w tym coś intrygującego. Pomimo zdezorientowania, odczuwałem wyłącznie spokój. – Jest tu ktoś!? – Nie byłem sam. Czułem czyjąś obecność, oddech na karku. Wyostrzyłem zmysły, wsłuchując się w otaczającą ciszę. - To cholernie nieśmieszny żart! - Zauważyłem, że niewielkie rany na kolanach zniknęły. Nie było choćby maleńkiej blizny! To również nie wytrąciło mnie z równowagi. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętałem było bliskie spotkanie z muszlą klozetową i uderzenie łbem o podłogę. Czy po czymś takim mogłem z lekarską precyzją założyć szwy i opatrunki? Moją głowę wypełniały setki myśli, wykluczających się nawzajem.

- Sam do jasnej cholery! – warknąłem. Usilnie starałem przypomnieć sobie cokolwiek z przed kilku godzin, a wszelakie próby kończyły się fiaskiem.  – Nie rób sobie jaj. To wcale nie jest śmieszne. – Poszedłem do sąsiedniego pokoju. Wszędzie panował bałagan. Na podłodze walały się puste puszki po piwie. W kuchni – wywrócony do góry nogami stół i potłuczone szklanki. – Kurwa. Coraz gorzej ze mną. – Złapałem się za głowę, pod palcami wyczuwając pokaźnej wielkości guza. Musiałem nabawić się go, gdy zemdlałem, a zaraz potem zmieniłem się w zombie. Będąc nieprzytomnym wykąpałem się, zaszyłem ranę i przebrałem się w pidżamę. W między czasie zaparzając herbatę! Po długim, bezproduktywnym śledztwie w tej sprawie, nie wpadłem na nic. W mieszkaniu nie było niczego, co wskazywałoby na obecność kogoś, prócz mnie. Apteczka leżała tam, gdzie ją zostawiłem, podobnie jak reszta moim rzeczy. Jedynym wytłumaczeniem, w które musiałem uwierzyć było to, że upiłem się, tracąc świadomość tego co robię.

Tak czy siak to kurewsko popieprzone.


Sprzątając mieszkanie, a właściwie ogarniając je nieznacznie, wciąż miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Nie mogłem pozbyć się tego dręczącego uczucia. To jakby ktoś patrzył mi prosto w oczy zza weneckiego lustra. Jeśli zaraz nie odzyskam zdrowych zmysłów, pomyślałem, trafię do wariatkowa. Tu nikogo nie ma. W stercie zmiętych ubrań i starego żarcia znalazłem uprzednio wyciszony telefon, wypełniony wiadomościami od Sammy’ego. Zacząłem poważnie rozważać zmianę numeru. Może i dawałem mu niezliczone powody do zmartwień, ale nie na tyle by non stop mnie kontrolował. Wystukałem do niego krótką i dobitnie nieprzyjemną wiadomość i opadłem bezsilnie na kanapę. Jak to możliwe, zadawałem sobie pytania, kto mógłby mi to zrobić? Całkiem odruchowo pomyślałem o Castielu. W tamtej chwili było to tak samo żałosne, jak ja.

- C-Cas? – wyszeptałem niepewnym, zdławionym głosem. – Cas, jesteś tu? –  Wyczekiwałem jego głosu. Byłem idiotą wierząc, że pojawi się i rzuci mi się w ramiona. Zamknąłem oczy, nie chcąc dłużej myśleć o tym samolubnym sukinsynie. Przepełnił mnie gniew, który czaił się nade mną. Dopuściłem go, nie czując ulgi.    



DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ.



Każdy dzień wyglądał bardzo  podobnie. Wstawałem późnym popołudniem. Na śniadanie jadłem dwa tosty z brzoskwiniową marmoladą i piłem mocną, gorzką kawę. Około piętnastej sięgałem po whisky i piłem do póki nie straciłem kontaktu z otoczeniem. Wieczorem budził mnie bezlitosny kac i mdłości. To stało się dla mnie rutyną, szarą codziennością. Żal mnie wykańczał, a ja wcale się przed nim nie broniłem. Sprawił, że przestało mi zależeć na kimkolwiek.  Coraz rzadziej myślałem o Castielu. Bywały dni, że nie potrafiłem przypomnieć sobie brzmienia jego głosu, zapachu skóry. Wspomnienie o nim bladło, a ja nic nie mogłem na to poradzić. To jakby ktoś powoli pozbywał mnie wszystkich chwil, które z nim spędziłem.

- Dean, otwórz drzwi, bo inaczej je wywarzę! – Bobby wrzeszczał zza drzwi, waląc w nie z morderczą wściekłością. Czy do reszty mu odbiło? Nie odzywałem się kilka tygodni. Wyjechałem z miasta, chcąc odpocząć od tego wszystkiego. Przytłaczającego mieszkania, gasnących wspomnień. Nikomu nie powiedziałem dokąd i na jak długo jadę. Potrzebowałem tego, bardziej niż sądziłem. – Dean wiem, że tam jesteś. Otwieraj! – Teraz wróciłem, a on pewnie był wściekły, że olałem robotę w warsztacie.

- Czy mógłbyś wrzeszczeć pół tonu ciszej? – Wpuściłem go do środka, unikając jego przenikliwego na wskroś spojrzenia. - Boli mnie głowa, a ty drzesz się jak poparzony. O co chodzi tym razem? – Niemal natychmiast pożałowałem, że wpuściłem go do mieszkania.  

- O co chodzi? O co chodzi?! Ty się jeszcze pytasz?

- No. - Obojętnie wzruszyłem ramionami. – Co się tak spinasz staruszku? – Posłałem mu głupi uśmiech. Bobby był mi bliższy, niż ojciec. Odkąd pamiętam należał do naszej rodziny, choć nie łączyły nas więzy krwi. Będąc smarkaczem przychodziłem do jego warsztatu, podglądając jak ożywia stare samochody. Zaraził mnie swoją pasją, wkrótce potem przyjmując pod swoje skrzydła.

- Gdzie byłeś? – spytał z wyrzutem. Zirytował mnie, bo ja nie byłem już małym, durnym dzieckiem. Byłem dorosły i nie musiałem się z niczego tłumaczyć. Nikomu! - Dean!

- Możesz nie panikować? - stęknąłem, masując lekko obolałe skronie. - Wyjechałem z miasta. Daleko stąd, bo chciałem być sam. Zupełnie sam. - dodałem szybko, przerywając mu w pół słowa. Bobby otworzył szeroko usta, ale nic nie powiedział. Błądził wzrokiem po mojej twarzy, po chwili bombardując pytaniami.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś? Wszystko było na mojej głowie! - Nabrał tchu. - Telefonu też nie wziąłeś. Czyś ty do reszty oszalał dzieciaku?

- Uspokój się. Nie jestem już dzieckiem!

- Na miłość boską, Dean. Przez to wszystko stałeś się nieodpowiedzialnym, samolubnym… - wrzasnął, mierząc we mnie palcem.  

- A nie zapytasz, jak się czuję? Pewnie gówno cię to obchodzi. – wybuchłem. – Potrafisz tylko skamleć jaki to jestem żałosny. Tak jak Sammy. 

- To nie ty musiałeś się z nim użerać. Odchodził od zmysłów, codziennie susząc mi głowę. Bawił się w pieprzonego Sherlocka Holmesa dochodząc, czy może ja nie ukrywam tego, gdzie jesteś. Na Boga, ile wy macie lat?  

- No i? Sammy zawsze niepotrzebnie panikuje. Znasz go. Powiedz, po co tu przyszedłeś, ale tak naprawdę? – Rzuciłem mu wściekłe spojrzenie. – Chodzi o warsztat? Przecież wiesz, że nigdy nie rzuciłbym tej roboty. Musiałem odpocząć, Bobby. Odpocząć od tego wszystkiego!

- Dlatego wyjechałeś z miasta. – podjął, patrząc mi prosto w oczy. – Co się z tobą stało.  

- Ja pierdolę! To nie wasz interes, co robię. Mam ochotę pić – piję, nie mam ochoty wychodzić z domu – nie wychodzę. Mam ochotę wyjechać i nikogo nie informować – wyjeżdżam. Proste. Ile razy mam ci powtarzać, żebyście się wszyscy odpieprzyli? Drążycie ten temat nieustannie, doprowadzając mnie do szału. Sammy ma nieznośną tendencje do rozwlekania problemów. Nie przyjmuje do wiadomości tego, że nie potrzebuje jego pomocy. Ty przyłazisz i zgrywasz mojego ojca! Nie możemy po prostu napić się piwa i pogadać o pogodzie!?

- Ty głupi sukinsynie. – Skwitował. – Buu-hu! Tak mi przykro, że zraniono twoje uczucia księżniczko! Nie interesuje mnie, dlaczego postanowiłeś wyjechać. Mam gdzieś, że pijesz i użalasz się nad sobą. – Stałem, nie wiedząc co powiedzieć. Bobby na ogół był spokojnym człowiekiem. Ciężko było wytrącić go z równowagi. Teraz wściekł się na tyle, że wmurowało mnie w podłogę. – Sądziłem, że jesteś silniejszy. Cholernie mnie rozczarowałeś, Dean.

Milczałem.

- Wymagałem od ciebie jednego. Miałeś przychodzić do tej pieprzonej pracy i należycie wykonywać swoje obowiązki. Nawet tego nie potrafiłeś zrobić!

Milczałem.

- Jesteś taki sam, jak John. On też nie potrafił pogodzić się ze śmiercią Mary. Był tak samo żałosny, jak ty! – Żałowałem, że wpuściłem go do domu. Mogłem udawać, że mnie nie ma. Niech to szlag! – Ja wiem, że kochałeś Castiela. Wiem, że cholernie ci na nim zależało, ale on odszedł i pewnie nie wróci. Nigdy. – Miał rację. Wiedziałem, o tym, ale bałem się do tego przyznać. Sam, Bobby, obydwoje znali mnie na wylot. Znali moje mocne i słabe strony. Ja byłem dumny i zawsze chciałem mieć ostatnie słowo. – Zrób nam obu przysługę i pogódź się z tym wreszcie.

- Gówno wiesz.

- Wiem tylko tyle, że nie chcę cię więcej widzieć w moim warsztacie.

- Słucham?

- Dobrze słyszałeś. Ile ty masz lat żeby zachowywać się, jak rozhisteryzowana dziewica? – spytał chłodno. – Nie pokazuj mi się na oczy, dopóki nie uporządkujesz swojego życia. Stań na nogi i bądź prawdziwym mężczyzną.

- Chyba żartujesz.

- Wręcz przeciwnie, jestem całkowicie poważny. Rób ze swoim życiem, co tylko zechcesz. Żegnam.

- Bobby, poczekaj!

- Nie, Dean. Sam na to zapracowałeś. – Uniósł dłonie, uśmiechając się smutno. Trzasnął drzwiami, zostawiając mnie samego.


***


Miałem ochotę obić komuś mordę. Bobby miał rację, byłem ciotą. Beczącą, użalającą się nad sobą pizdą, która nie potrafi się pogodzić odejściem ukochanej osoby. Wszedłem do podrzędnego pubu z jednym zamiarem. Chciałem się upić, obić kilka pysków i wrócić do domu. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, zauważając kilku pijanych typów. Jeden z nich obściskiwał pulchniutką kelnerkę, wciskając jej napiwki w dekolt. Dziewczyna spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. Ruszyłem w ich stronę, zaciskając pięści. W pomieszczeniu panował nieznośny półmrok i tłok. Poczułem, jak ktoś na mnie wpada. Frajer trącił mnie, oblewając piwem. Miał pecha. To nie był mój najlepszy dzień.

- Ej ty! - krzyknąłem w stronę odwróconego mężczyzny. Nie zareagował. Muzyka dudniła w głośnikach, zagłuszając mnie. – Uważaj, jak leziesz!

Odwrócił się. Serce podeszło mi pod gardło.


3 komentarze:

  1. Po tylu dniach picia % współczuję wątrobie Deana. Myślę, że Bobby dobrze zrobił wywalając Deana na jakiś czas z pracy w warsztacie. Przyda mu się coś, co go otrząśnie z "żałoby".
    Btw bardzo Ci się poprawił styl pisania w porównaniu z jeszcze poprzednimi tekstami :)
    Alys

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Sama też to zauważyłam, bo jak ostatnio czytałam z ciekawości jakieś swoje stare teksty - ło matko! ja to napisałam ?? xD

      Usuń
  2. Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział!

    OdpowiedzUsuń