Dean szedł wzdłuż opustoszałej drogi, nie mając pojęcia dokąd zmierzał. Z nieba lał chłodny, jesienny deszcz. Mokre włosy przykleiły mu się do twarzy. Winchester bardzo lubił deszcz. Wyobrażał sobie, jakby lecąca z nieba strumieniami woda, zmywała z niego całe cierpienie.
Nienawidził tego nowego
życia. Bez jego rzeczy, bez Impali, a co najgorsze - bez Castiela. Wyciągnął
zalany telefon z kieszeni, przeszukując listę kontaktów. Nadal miał zapisany
numer Cassa. Przez moment wpatrywał się w długi ciąg cyfr. Wspomnienia uderzyły
go bezlitośnie, znów zadając te same cierpienie. Po policzku spłynęła mu łza.
Choć może, była to tylko kolejna kropla deszczu.
- Błagam, wróć...- szepnął. – Obiecałeś, że już nigdy mnie nie zostawisz.
Nie zastanawiał się, jak
żałośnie musiał teraz wyglądać. Czerwony na twarzy, mokry od łez szedł przed
siebie trzęsąc się z zimna. Objął się ramionami, ciesząc chwilową dawką ciepła,
jaką zapewniała mu jedynie skórzana kurtka. Zagryzł wargę, by uniknąć
szczękania zębami.
Winchester rozejrzał się
wokoło, z tęsknotą wyczekując dobrze znanego furkotu skrzydeł. Tego
intensywnego zapachu, którego nie mógłby pomylić z nikim innym. Na same
wspomnienie, zawirowało mu w głowie. Uśmiechnął się smutno.
- Cass, proszę…
Zacisnął powieki, odruchowo
wracając do wydarzeń sprzed roku. Zdrada. Praca dla Crowley’a. Zburzenie
bariery. Zabicie Gabriela. Lewiatany.
- Przepraszam. Nie
powinienem był cię obwiniać za pracę z Crowley’em! – Łowca wrzasnął,
zdzierając gardło. - Wiem, ze chciałeś mnie chronić, Cass!
Chciałeś chronić nas wszystkich! – Panujący mrok, chłodny wiatr i cisza zdawały
się być jedynym ukojeniem. – Byłem egoistą!
Spojrzał na pochmurne niebo
pozwalając, by deszcz swobodnie spływał mu po twarzy. Pragnął zmyć z siebie
dręczące poczucie winy. Jedyne, czego pragnął to pozbyć się ciągłych wyrzutów
sumienia, które czuł po tym wszystkim. Wymazać z pamięci sny, które okrutnie
przypomniały mu, kim się stał.
Zostawił, nie pomógł.
Wyrzucił na bruk osobę, którą…
- Tak bardzo mi przykro, że
nie chciałem ci pomóc! Castiel! Proszę, odezwij się!
Bezradność, jaką czuł
paliła jego żyły, zmieniając krew w rozgrzaną lawę. Przykucnął na poboczu,
pozwalając płynąć słonym łzom. Już nic nie mógł zrobić. Stracił swoją szansę -
jedyną, jaką miał. Nadzieja, które do niedawna tliła się bladym płomieniem,
gasła z każdą minutą, odbierając siłę i chęć do życia.
Tak wiele razy chciał
umrzeć. Wpaść w szpony Lewiatanów, pozwalając by pożarły go żywcem. By
rozerwały jego ciało na strzępy.
- Wróciłbyś? Czy, gdybym
zginął… - Zamknął oczy. – Czy znów wywlókłbyś moje marne zwłoki, a potem… mnie
porzucił?
Tak wiele razy, pragnął
wyznać mu prawdę. Powiedzieć wszystko, do czego bał się przyznać. Tłumił w
sobie niepewność i strach. Coś pochrzanionego kazało mu siedzieć cicho.
Milczeć, gdy serce wyrywało się z piersi zadając ten cholerny ból. Gdy
wrzeszczało, próbując odnaleźć dawne sacrum.
- Dean?
Łowca poczuł dreszcze,
serce dziko wyrywające się z piersi i pragnienie ciepła, którego tak mocno
pragnął. Uniósł głowę, spoglądając na stojącego przed nim mężczyznę.
Policzki, pokryte mieszanką
deszczu i łez zalała fala gorąca.
Blondyn zaczął się krztusić.
Wyciągnął drżącą rękę w kierunku Anioła, delikatnie dotykając beżowego
płaszcza. Myślał tylko o tym, by wtulić się w te drobne ciało. Chwycić z całych
sił i już nigdy nie puścić.
- C-Cass! To naprawdę… ty
tutaj? Ja.. cieszę się… nie mogę uwierzyć…
- Co się stało?
Czemu siedzisz tu, na tym pustkowiu? – Anioł położył ciepłą dłoń na ramieniu blondyna,
lekko zaciskając palce. – Przeziębisz
się. Proszę wstań.
Łowca mechanicznie spełnił
prośbę, wciąż nie mogąc uwierzyć w autentyczność całej sytuacji. Wreszcie, po
długich miesiącach ciągłych poszukiwań – Castiel wrócił. Ten sam; w pomiętej
koszuli, krzywo założonym krawacie i beżowym prochowcu.
- Cas, tak bardzo mi
przykro. Gdybym mógł cofnąć czas. Jeśli mógłbym wszystko naprawić. Uwierz mi
nie popełnił bym znowu tego samego błędu. Naprawdę, tak bardzo mi na tobie
zależy… - Poczuł delikatny dotyk na swoich wargach. Tyle słów cisnęło mu się na
usta. Tak dużo chciał teraz powiedzieć, wytłumaczyć.
Miał gdzieś to, jak się
zachowywał. Nie było czasu na maskowanie uczuć. Teraz liczył się jedynie fakt,
że jego Cass znów był przy nim. Mógł
swobodnie wyjść z kokonu, w którym skrywał najgłębsze emocje. Te, których
powstydziłby się wyznać komuś innemu. Nie był już w stanie niczego ukryć.
- Zwolnij,
Dean.
- Kocham cię, Castiel. –
wyszeptał, ocierając wargi o palce Anioła. – Nie wiesz, jak mocno cię…
- Wiem. – Uśmiechnął się
delikatnie, odchylając głowę w ten sam uroczy sposób, co zawsze. Oblizał usta,
zmniejszając granicę, dzielącą ich ciała. Spojrzał w zielone tęczówki, powoli
zatapiając się w ich mrocznej otchłani.
- T-tak b-bardzo… c-cię
k-kocham… Cass… - bełkotał. Słowa uginały się pod ciężarem stęsknionego serca.
Myśli mieszały tworząc kolosalny mętlik w głowie.
Kłębiąca w nim tęsknota,
którą czuł przez ostatnie kilka miesięcy, wylewała się z niego wraz z kolejnymi
łzami, spływającymi po zaczerwienionych policzkach. Spoglądał na mężczyznę,
zamglonym wzrokiem próbując na nowo zapamiętać wszystkie detale. Jego
skrępowany uśmiech, zmierzwione włosy, rumiane policzki. Wszystko, za czym tak
potwornie tęsknił. Wszystko, czego tak boleśnie pragnął.
- Dean. – wyszeptał czule.
Przeniósł dłonie na ramiona łowcy, opuszkami palców gładząc zimną skórę szyi. –
Dlaczego mi to wszystko mówisz?
- Ja.. n-nie wiem, po
prostu… - Dean nie zdawał sobie sprawy, że łkał. – T-tak… m-mocno…
- Od kiedy
wyciągnąłem cię z Piekła, stałeś się dla mnie najważniejszy. – Ujął w dłonie twarz
łowcy, opuszkami palców ścierając słone łzy. - Postanowiłem, że będę cię
chronił, nawet kosztem własnego istnienia. Byłem gotów poświęcić wszystko, by
mieć pewność, że jesteś bezpieczny. – Powiedział z naciskiem.
Winchester stłumił w sobie
cichy jęk żalu. Najchętniej skopałby sobie tyłek, za to jakim był bezlitosnym
sukinsynem, odwracając się od Castiela. Nie oferując mu pomocy, tylko
zostawiając samego na pastwę losu.
Kim stał się w oczach
Anioła? Tego, który ciągle go bronił? Który był gotów bez wahania oddać za
niego swe życie?
- Codziennie w
nocy czuwam nad tobą. Wiem, że może się to wydawać przerażające, ale muszę mieć
pewność, że… - Zamilkł.
Niepewnie złapał blondyna za rękę. – że
nic ci nie grozi, Dean.
- Cas, proszę. Nie mów tak.
- Ale skoro taka jest prawda?
- Czuję się winny! –
wrzasnął, nie zwracając uwagi na brzmienie swojego głosu. – Tak potwornie mi
głupio.
- Dean…
- Bardzo cię potrzebuję,
Cas. – Jego głos był ledwie słyszalny. Krople deszczu rytmicznie uderzały w
czarny asfalt, wystukując nieznaną melodię. Dean przetarł twarz z resztek łez.
Przyłożył dłoń do czoła, kręcąc głową. – Jak mogłem być takim egoistą?
- W pełni cię rozumiem, Dean. Nie chciałeś narażać siebie i Sama.
- Przestań chrzanić!
Odwróciłem się od ciebie!
- Wcale tak nie uważam.
- Zamiast ci zaufać,
walczyłem przeciwko tobie. Powinienem… spłonąć w piekle. - Wziął głęboki wdech,
próbując opanować buzującą w nim wściekłość. – Jaki byłem głupi!
- Dean, znów bym cię z niego wyciągnął.
- Cas, błagam. Nie mów tak.
- Ale taka jest prawda. Nie potrafię… nie chcę cię okłamywać.
- Chcę żebyś mnie okłamał,
Cas! Powiedz, że jestem beznadziejnym skurwielem! Powiedz, że nie wybaczysz mi
tego, co ci zrobiłem!
- Nie rozumiem
czemu miałbym cię obrażać. Skoro tak nalegasz…
- Milcz. Proszę. Nic już
nie mów.
- Powiedziałem,
coś nie tak? – Anioł uniósł
nieznacznie brwi. Oczy przepełniło zainteresowanie.
- Musisz mi wybaczyć! Nie
poradzę sobie bez ciebie… Teraz, gdy to wszystko… - wziął głęboki, uspokajający
oddech. – Sam, Bobby. Ja już nie daję rady. Nie mogę stracić kolejnej, bliskiej
mi osoby.
- Bobby?
- Tak. Ten skurwiel Dick,
go zastrzelił. – Splunął z irytacją. – Sam ma wizje. Oddala się ode mnie. Nie
mam już nikogo… Byłem dupkiem.
- Dean, proszę. Spójrz na mnie.
- Cass, ja…
- Zamknij się,
Dean! – ryknął.
Zainteresowanie ustąpiło miejsce wściekłości. - Nie chcę już o tym słuchać! Nie zrobiłeś niczego złego. –
Uśmiechnął blado. – Nie muszę ci niczego
wybaczać. A teraz proszę, spójrz na mnie.
Z szalonym biciem serca,
spełnił prośbę Anioła niepewnie spoglądając w błękitne oczy. Podświadomie
ścisnął ciepłą dłoń, zaciskając na niej swe palce. Było mu tak dobrze. Czuł
przeszywające dreszcze, przechodzące wzdłuż kręgosłupa. Pragnął dotyku, czułych
pocałunków. Chciał, aby Anioł już nigdy go nie opuszczał. By został przy nim.
Na wieczność.
- Już nigdy mnie nie
opuszczaj, Cass.
- Dobrze. Obiecuję ci to.
- Przyrzeknij.
- Przyrzekam.
Po policzku Dean spłynęła
kolejna tej nocy, słona łza. Jednak tym razem nie była ona oznaką smutku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz