Dean’s
POV:
- W rzeczywistości są większe. – Jego głos drżał. W mroku,
wypełniającym pokój udało mi się dostrzec jego rozbiegane oczy przepełnione
wstydem i smutkiem.
O co mu chodziło?
- Castiel, czemu jesteś… - Nie pozwolił
skończyć. Uniósł dłoń, bezsłownie każąc mi umilknąć. Opornie skinąłem głową,
gotując się w środku ze złości i zniecierpliwienia. Słowa cisnęły na usta, a
widok jego czarnych skrzydeł rozbudził wszystkie uśpione na chwilę zmysły.
Niczym pieprzony psychopata pożądałem ich, nie za bardzo rozumiejąc to uczucie.
Można pożądać drugiego człowieka –
przez seksowne ciało, sposób bycia, ale pragnąć anielskich skrzydeł?
Moje życie od zawsze było
nadprzyrodzoną, mało śmieszną bajką. Po brzegi przepełnioną duchami, demonami, grobami
zmarłych. Widziałem wiele, przeżyłem jeszcze więcej. Piekło, Niebo – ba! Byłem
nawet krwiopijnym wampirem! Już nic nie było w stanie mnie zszokować. A jednak
– myliłem się.
-
Smutny? – Skrzydła poruszyły się niespokojnie, nie wydając jednak żadnego
charakterystycznego dla nich dźwięku. Anioł odchrząknął nerwowo i zaczął mówić.
Wolno, opanowanie, z dostojnością, która towarzyszyła mu od samego początku.
Z chwilą, gdy zobaczyłem go po raz
pierwszy – zaraz po wyjściu z piekła - wydał mi się majestatyczną istotą. I
choć wpierw pałałem do niego bezpodstawną nienawiścią i chęcią mordu, wewnątrz
dusiłem względem niego ogromny szacunek.
W końcu grzał tyłek w Boskiej Armii, a
Bóg to… po prostu Bóg.
- Dean…
- Przechylił głowę w bok. W ten perfidny!/okrutny sposób, sprawiał, że nogi
miękły mi w kolanach a głos zanikał w gardle. Niby zwyczajny gest. Normalni
ludzie też przechylają głowy, do cholery jasnej!
Ale Castiel – on był inny, nieludzki.
Każda mina, uśmiech czy zmarszczenie brwi wyglądało nieporadnie, jakby wciąż
się uczył. Niezgrabny uścisk dłoni, skinienie głowy – wszystko sprawiało, że
kochałem go jeszcze mocniej i mocniej. - musisz
zrozumieć… - Przestałem go słuchać, skupiając wzrok na ustach. Widziałem,
że zaczął mówić, ale nie słyszałem choćby słowa.
Powód?
On! Zatraciłem się w nim – w oczach,
ustach, dłoniach i tych pieprzonych piórach! Stałem z rozdziawioną gębą,
pogrążając się w otępieniu. Przez ten dłużący się moment mojej głuchoty,
dokładnie zlustrowałem nagiego mężczyznę - nie szczędząc choćby milimetra.
Nigdy nie sądziłem, że będę umiał tak
rozwodzić się nad ciałem innego faceta. Kiedyś, mało mnie obchodzili. Liczyłem
się ja i kobiety, z którymi zamierzałem spędzić erotyczną noc, bo na pogaduchy
to się nie umawiałem. Szybka ocena i do wyra. Ciało Skrzydlatego onieśmielało
mnie. W ten gówniarski sposób - wstydziłem się patrzeć, mocniej dotknąć.
Chciałem, ale bałem się, że Anioł źle zrozumie, że ucieknie przestraszony moim
zachowaniem.
Odważny to ja byłem w gębie, ale jak
przychodziło, co do czego… zawijałem dupę w troki. Smutna, żenująca prawda o
Dean’ie Winchesterze. Aż wstyd się przyznać.
Gdy tylko zerknąłem na nagi brzuch, czy
uda – czułem płomienie na twarzy, a żołądek wywracał salda. Mdliło mnie, kręciło
w głowie. Z Aniołem przeżywałem wszystko w przyśpieszonym tempie. Pędziłem po
torze, nie wiedząc co czeka mnie na samym końcu, gdy przekroczę linie mety.
Czego jeszcze mogłem się spodziewać?
Pojawił się, pocałował, przytulił, cudownie
pieścił. Dał mi rozkosz, w której zatraciłem się tracąc resztki tchu. To takie
popaprane. Otoczył mnie skrzydłami – dotykałem ich marząc, by ujrzeć, przekonać
się, jak wyglądają naprawdę.
To egoistyczne, bo powiedział, że nie
może. Przyznał, że się wstydzi. Ja nie odpuściłem – z uporem maniaka –
bombardowałem umysł chorymi myślami. „Jak go przekonać? Namówić, by mi je
pokazał?” Perwersyjna część mnie nakręcała rozsądniejszą – dzięki czemu, miałem
monstrualny syf we łbie. „Może szantaż, albo tortury?”
Ale byłem głupi! Co mi po głowie
chodziło!? To paranoja!
Spoglądnąłem na niego – był smutny.
Widziałem, że mocno cierpiał, jakby robił coś wbrew sobie. Pewnie znów mnie
podsłuchiwał idiota.
Każdorazowo powinna się wyświetlać
informacja ostrzegająca o niesubordynacji psychicznej myślącego! To może
nauczyłoby go nie wchodzić nieproszenie.
Otrząsnąłem się, resetując przegrzany
od zbyt intensywnego myślenia mózg. Na nowo powitałem otaczającą mnie
rzeczywistość. Prosząc „tego na górze”, by nasza rozmowa, którą chciałem odbyć
nie zamieniła się w brazylijską telenowelę.
- …
i masz rację, Dean. – skończył. Uśmiechnąłem się nieśmiało, udając że
słyszałem każde słowo. Niestety Anioł nie nabrał się na moje niewinne oszustwo.
– Wiem, że mnie nie słuchałeś.
- Nieprawda. – Głupie, niedojrzałe
kłamstewko. „Dean ile masz lat?” – Słuchałem.
-
Podejdź do mnie. - Rozłożył ręce, bezcere… bez krępacji prezentując
(prawdopodobnie zupełnie nieświadomie, choć cholera go wie!) mi swojego penisa
w całej okazałości! Pieprzona lampka, stojąca przy łóżku, której wcześniej nie
zauważyłem – świeciła centralnie na „niego”! Jak on mógł znów mnie tak
potwornie zdekoncentrować? Przez ostatnią chwilę, układałem w głowię całą
litanię zdań, którą chciałem wyrecytować. Uciekałem wzrokiem gdzie popadnie.
Byle nie spojrzeć „tam” i znów nie zachować się, jak sprośna świnia.
A on mi zrobił coś takiego! Dziękuję
Castiel, naprawdę dziękuję z całego serca!
Najchętniej padłbym na kolana i zrobił mu
najlepszą laskę, jaką kiedykolwiek doświadczył. W gwoli ścisłości –już drugą
najlepszą!
Dokładnie. Kolejną, nowoodkrytą! specjalizacją
boskiego Dean’a Winchester’a, oprócz nienagannego władania bronią i bezkonkurencyjnego
prowadzenia Chevroleta Impali 67’ – było obciąganie Boskim Stróżom. Brawa dla
mnie! Kto pierwszy, bo kolejka długa?
Przełknąłem ślinę, karcąc się za
wszystkie kretyńskie myśli. Dreszczyk podniecenia przebiegł mi po plecach,
przez co lekko zadrżałem, dostając gęsiej skórki.
- Spokój, Dean! Weź się w garść! –
powtórzyłem w myślach, prosząc by i tym razem Cas odpuścił sobie szpiegowanie
mnie. – Opanuj się, do cholery! Ty
świnio zboczona! A jeśli on znów cię słucha!?
-
Przepraszam cię. – wychrypiał półszeptem. Jego głos
docierał do mnie z bardzo daleka. Zauważyłem wolny ruch warg. – Moja nagość, może być dla ciebie ambarasująca.
- Jaka, kurwa!? – wydyszałem.
- Kłopotliwa,
Dean. – odpowiedział niby spokojnie. Kąciki ust uniosły się w
niezauważalnym uśmiechu. – Widzę, że masz
problem.
- Nie, wcale. – odpowiedziałem sarkastycznie. –
Stoisz przede mną zupełnie nagi. Widzę twojego… no, ten… - wskazałem palcem,
czując ciepło na policzkach. Przeskakiwałem wzrokiem od twarzy do przyrodzenia
mojego Stróża, nie wiedząc jak spowolnić coraz szybsze bicie serca. – ale mnie
to nie rusza. Spokojnie.
- Dobrze.
– Anielskie skrzydła uniosły się gwałtowanie, przybierając barwę smolistej
czerni. Mogłem przysiąc, ale robiły się coraz mroczniejsze. - Musisz mnie wysłuchać.
Najwidoczniej nie zrozumiał aluzji.
Wolno podszedł do mnie, kładąc dłoń na policzku. Kolejną rzeczą, której będę
musiał nauczyć swojego Boskiego Żołnierza - to odróżnienie sarkazmu i seksualnej
aluzji od zwyczajnej rozmowy przy butelce piwa.
- Postaram się. – Puściłem oczko w jego
stronę, całując wnętrze ciepłej dłoni. On nawet nie drgnął. Aura przepełniająca
pokój, przyprawiała mnie o ciarki. Coś było na rzeczy, a ja nie domyślałem się
co.
-
Dean. – Nie do końca udało mu się ukryć
zdenerwowania. Był spięty i rozkojarzony. – To, co chcę ci teraz powiedzieć. To naprawdę… - Drugą dłoń położył na
moim karku, zaciskając mocno palce. – To
bardzo ważne. – Zbliżył skrzydła do moich ramion, muskając mokrą skórę.
- Cas, nie rób tak. Błagam cię. –
Jęknąłem rozpaczliwie.
- Jesteś
najważniejszym człowiekiem w moim życiu. Moim obowiązkiem jest cię chronić.
- Ej! Nie jestem dzieckiem!
-
Kiedyś, gdy ślepo wierzyłem w Boski Plan, pilnowałem byś żył zgodnie z
przeznaczeniem. – Głos zanikał mu w gardle. Oczy
przepełniało zwątpienie. O co w tym wszystkim chodziło, do diabła!? - Od twoich narodzin czuwałem, abyś…
- Od kiedy?! – spytałem warkliwie, porzucając
wcześniejsze przemyślenia. Szybko odepchnąłem jego dłonie, darując mu sfrustrowane
spojrzenie. Odszedłem pół kroku w tył.– Czuwasz nade mną, od kiedy byłem
dzieckiem?
-
Tak.
- Ty nie mówisz poważnie! – prychnąłem.
Krew uderzyła mi do mózgu. – Żartujesz. Powiedz, że żartujesz!
- Nie.
– Czarne skrzydła zupełnie poszarzały, jakby traciły życie. Ciemny kolor
wypłowiał, a sam Anioł skulił ramiona, opuszając nisko głowę. – Teraz nie mam ochoty, by żartować, Dean.
Mimo wściekłości, która niespodziewanie
mnie napadła, nadal czułem podniecenie. Trochę przeszkadzało mi to w trzeźwej ocenie sytuacji. Mrowienie w dole
brzucha, coraz wyraźniej dawało o sobie znać. Zagryzłem wargi.
- Te cholerne pióra, w kurwę mać.
- Słucham?
Kusiły mnie - ich widok, niezwykła
miękkość pieszcząca opuszki palców. Chciałem nieustannie ich dotykać. To dziwne
ale złość, którą czułem w perwersyjny sposób nakręciła mnie. Spojrzałem w dół.
Między nogami miałem wyraźny problem. Szybko przysłoniłem go ręką, nie chcąc by
Castiel cokolwiek zauważył.
-
Dean, powiedz coś.
Ten sukinkot czuwał nade mną od
urodzenia. Jakby nie patrzeć, było to cholernie żenujące i dziwne. Znał mnie od
dziecka i z pewnością widział „niektóre sytuacje”, których nie powinien. Anioły
niezbyt ceniły prywatność drugiego człowieka. Przestrzeń osobista nie była
znanym pojęciem.
Jednak nie tym zaprzątałem sobie głowę.
Rozrywała mnie niesamowita chęć obicia mu tego pięknego pyszczka, co by
przestał mnie wreszcie okłamywać.
Jak on mógł, przez tyle lat przymykać
oczy na cierpienie moich bliskich?
- Pozwoliłeś, by Azazel zabił moją mamę! – Zaczęło
się. - Ojciec zawarł z nim pakt, żeby mnie uratować! – krzyczałem, nie mogąc w
żaden sposób zapanować nad frustracją. Wpadłem w szał. - Sammy pił demoniczna
krew! Pozwoliłeś, żebym poszedł do piekła i złamał pierwszą pieczęć! Jak
mogłeś?! – Wiedziałem, że nie powinienem. Wiedziałem, że lepiej byłoby zamknąć
jadaczkę i pozwolić mu mówić. – Dlaczego, ty przeklęty… - Mój narwany charakter
i wrodzone bycie dupkiem odebrało mi ostatnią nadzieję, jaką miałem.
- Zrozum,
Dean. Gdy przyszedłeś na świat w Niebie zapanowało niemałe poruszenie. – tłumaczył się. Splótł palce, przestępując z nogi
na nogę. - Zaczęto nazywać się wybrańcem, zbawicielem. W
przeznaczeniu zapisane miałeś, by zostać naczyniem Michała. – Odetchnął. - Powstrzymać Lucyfera i sprawić, iż na ziemi
znów panowałby spokój. – Wciąż był smutny. Tak ludzko smutny. – Zaraz po wyciągnięciu cię z piekła, jedyne o
czym myślałem, to kierować twoje życie ku przeznaczeniu. Wszystko wydawało się
takie proste. Spełniałem rozkazy garnizonu, Uriel’a. Wierzyłem, że dzięki temu…
- Myśleliście tylko o sobie! Zginęłoby
miliony niewinnych ludzi! A co z moją rodziną? Bobby’m? Sammy’m, który miał zostać
naczyniem Lucyfera. Przecież to ja miałem go zabić!
Zacisnąłem pięści.
- Czy ty w ogóle coś czułeś? Wiedziałeś
do czego to doprowadzi. Sam trafił do piekła, cholernej klatki Lucyfera! Nic
nie mogłeś zrobić?
- Zachariasz
nad wszystkim czuwał, ja bałem się sprzeciwić.
- Dlaczego, do chole…
- Bo
cię kochałem idioto! Wtedy, nie miałem pojęcia z czym mam do czynienia. Jakbyś
nie zauważył, jestem Aniołem!
Jego głos zdawał się obcy, nie taki
który znałem. Poruszył skrzydłami, wlepiając wzrok w podłogę. Po policzku
pociekła mu łza.
Odebrało mi mowę. Nie chciałem, a mimo
to po raz kolejny tej nocy wyszedłem na kretyna.
- Zachariasz.
On dowiedział się o mnie, moich uczuciach względem ciebie. – Wziął głęboki
wdech, chyba nie do końca świadom swoich łez. – Zaczął mi grozić. Nie mogłem ryzykować. Nie, gdy chodziło o twoje
życie, Dean.
Poczułem się, jak najgorszy kutas!
Czemu nie zamknąłem paszczy? Stałem jak idiota, na środku pokoju nie wiedząc,
co ze sobą zrobić. Ważyłem wątpliwości, czy podejść do niego. Może przeprosić?
Przytulić?
Nie! Nie mogłem. Byłem na niego zły.
Przez tyle lat pozwalał, by ginęli moi bliscy – matka, ojciec. Pozwolił, by Sammy
pił krew demonów – by stał się pieprzonym dziwadłem! Nawet cudowny widok jego
skrzydeł, nie był w stanie ugasić mojego wkurwienia!
-
Dean, proszę.
Zignorowałem go. Podszedłem do barku,
opierając dłonie na drewnianym blacie. Zwiesiłem głowę, czując palenie w sercu.
Szczerze to miałem dość, tych wszystkich cielesnych doznań rodem z filmu
romantycznego. Prawie zawsze byłem opanowanym, młodym człowiekiem. A obecnie,
moje zachowanie bez wątpienia nadawało się do kobiecego romansidła.
Spadłem na psy.
Wyciągnąłem zimne piwo, sprawnym ruchem
pozbywając się metalowego kapsla. Stałem odwrócony tyłem. Za plecami słyszałem
skrzydła? Tak. To na pewno one.
Stały się dla mnie chorą perwersją!
Wszystko kręciło się wokół nich. Przerażające.
Odwróciłem się w tył, kątem oka
spoglądając na Skrzydlatego. Miernota – kłębek smutku i poczucia winy.
- Castiel, ty idioto! – krzyknąłem,
cisnąc butelką o ścianę. Odłamki szkła rozleciały się po całym pokoju, tworząc
na podłodze błyszczącą mozaikę. – Kurw@!
-
Nie przeklinaj, proszę. – wymruczał pod
nosem . – Musisz mnie zrozumieć. Niegdyś
uważałem to za rzecz najprawdziwszą i świętą. Tak musiało się stać i nic nie
mogło tego zmienić.
- Debilizm. – Ugryzłem się w język,
czując chęć skopania sobie tyłka. Mocno i boleśnie.
- Ty
mnie zmieniłeś, Dean. Pokazałeś, że mam prawo do własnego głosu, sprzeciwu.
Pokazałeś, że mogę istnieć niezależnie od Anielskiego Garnizonu, czy Boskiej
Woli.
- Po jakim czasie to zrozumiałeś?
- Zbuntowałem
się, sprzeciwiłem swoim braciom. – ciągnął. - Bezkreśnie zaufałem tobie, marnemu
człowiekowi.
- Wypraszam sobie.
- Musisz
mnie zrozumieć. – Kolejna łza ściekła mu z policzka. On nic nie zrobił,
nawet nie drgnął.
- Czemu płaczesz? – Emocje opadły.
-
Płaczę? – spytał, nieco rozkojarzony. Podniósł
dłoń i przyłożył do mokrego policzka. – Nie
rozumiem. – Spojrzał na mnie wyraźnie zaskoczony. Zmarszczył brwi.
- Czego nie rozumiesz? – Podbiegłem do
niego i szarpnąłem za ramiona. – Czego? – Objąłem oba nadgarstki, nieświadomie
wbijając w nie paznokcie.
- Poczułem
się smutny. – Mówił bardziej do siebie, niż do mnie. – Wiedziałem, że nie będziesz potrafił mnie zrozumieć. Poczułem się
bezradny.
- Castiel, to nie tak…
- To
takie ludzkie. Płacz jest nie tylko wyrażeniem szczęścia, ale też boleści…
- Zamknij się i mnie posłuchaj! Nie będę powtarzał
tego w nieskończoność!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz