czwartek, 6 czerwca 2013


Rozdział I
MGLISTA RZECZYWISTOŚĆ



Zamknąłem drzwi, głośno trzaskając. Brunet odwrócił się w moim kierunku i szeroko uśmiechnął. Oblizał usta i wolno podszedł do mnie, odurzając mieszanką mięty i truskawek. Metaliczny kolczyk w dolnej wardze, zdawał się być jedyną skazą na nadzwyczaj idealnej twarzy chłopaka.

- Hej ziomuś! – Przytulił mnie mocno, sekundę później odskakując z grymasem na twarzy.  
- Co się stało?
- Jesteś cały mokry. – stwierdził z wyrzutem. – Próbowałeś się utopić?
- Nie durniu! – warknąłem. – Obudzić się. – Szturchnąłem go lekko w ramię, na co ten odpowiedział idiotycznym śmiechem.
- Ładnie wyglądam? – uśmiechnął się kokieteryjnie, co nie wywołało u mnie zbyt wielkiego zainteresowania. Zmierzyłem go wzrokiem, na co ten skulił się lekko. – Co tak patrzysz?
- Gdzie masz krawat?
- No właśnie… - Skrzyżował nogi, bawiąc się rąbkiem koszuli. – Bo ja nie umiem go wiązać, więc… - Zanurzył rękę w kieszeni spodni i wyjął pomiętolony, czarny krawat.
- Ach, oczywiście. Poczekaj, aż się ubiorę.

Doskoczyłem do potężnej szafy z ubraniami. Wyjąłem coroczny, apelowy strój składający się z płowiejącej białej koszuli, czarnej kamizelki i krawatu w tym samym kolorze. Z dolnej szuflady wziąłem spodnie.

Ignorując obecność bruneta rozebrałem się do gatek. Nie miałem się czego wstydzić.  

- Jakie ciałko! – krzyknął sarkastycznie. Wiedziałem, że ze mnie kpi – tego gnojka znałem nie od dziś.  
- Spadaj człowieku!
- Trenowałeś ostatnio?  
- Jeszcze słowo, a będziesz musiał sam zawiązywać sobie krawat!
- Dobra, przepraszam. – Zrobił potulną minę, nadal chichocząc pod nosem. – Wybaczysz?
- Może.

Zapiąłem ostatni guzik, poprawiłem krawat i podszedłem do lustra. Szybko poprawiłem fryzurę, standardowo  prostując grzywkę. Rano wyglądałem koszmarnie – użycie prostownicy, było moim obowiązkiem.

Wiem, trochę dziewczęce, ale szczerze zwisało mi to. Musiałem dobrze wyglądać. Koniec tematu.
           
- Jakiś ty przystojny, ogierze!
- Patryk!
- No, co!? – Spojrzał na mnie oburzony. – Tylko stwierdzam fakt, kolego.
- Yhm. Udam, że ci wierzę. Kolego!

Byłem drobnym chłopakiem o zielonych oczach. Moja skóra, barwą przypominała kość słoniową. Kasztanowe włosy – często, a właściwie zawsze - rozczochrane, jeszcze bardziej uwydatniały anemiczną cerę, tylko wpędzając mnie w kompleksy. Których miałem, co nie miara. Byłem niższy od bruneta i zdecydowanie nie miałem tak dobrze umięśnionego ciała, jak on.  Mimo, że obydwoje byliśmy, jak na chłopaków dość drobni - ja posturą byłem jeszcze delikatniejszy. Na całym ciele, miałem rozsypane drobniuteńkie piegi, których szczerze nienawidziłem.

Dosyć, że blady jak narkoman, to jeszcze piegowaty niczym Ania z zielonego wzgórza!

Jedynie duże, zielone oczy wyróżniały się na tle trupiobladej twarzy. Cała reszta znikała, powodując, że stawałem się niewidzialny.

W swoim ciele nie czułem się najlepiej. Jak każdy dojrzewający nastolatek miałem mnóstwo kompleksów. Cielesne defekty dotyczyły głównie piegowatej twarzy i niezwykle dziewczęcej urody. Może nie zaraz androginicznej, ale jak na chłopaka zbyt delikatnej.  

Moi rodzice, gdy byłem jeszcze małym dzieciakiem, wiele razy słyszeli komplementy na mój temat. „Jaka słodka córeczka.” „Mają państwo prześliczną dziewczynkę.” Chorym epitetom nie było końca. Matka śmiała się tylko, wyprowadzając ludzi z błędu.

Takie sytuacje niekiedy zdarzały się do teraz, co mnie irytowało, jak jasna cholera! Czy oni wszyscy nie widzieli, że nie miałem biustu!?
- Jesteśmy już w trzeciej klasie. Jak to szybko minęło…

Rozmarzony głos chłopaka wyrwał mnie z zamyślenia. Wzruszyłem ramionami, pokrapiając się wodą kolońską.

- Nie rozczulaj się tak. – powiedziałem, łagodnie się uśmiechając. – Zleci jeszcze szybciej niż sądzisz.
- Wiem, ale…
- Ale, co?
- Teraz, cały czas będziemy kuć do tych durnych egzaminów. Potem liceum, matura, studia i…
- Stop! – krzyknąłem, stanowczo unosząc dłoń. – Przestań!
- Co ja takiego…
- Posłuchaj, może najpierw idźmy do szkoły. Przywitajmy się z naszymi „ukochanymi” nauczycielami. - Zaznaczyłem w powietrzu cudzysłów. - „Ulubionymi” kolegami i…
- Super laskami! – W jego oczach zauważyłem ten charakterystyczny błysk i podekscytowanie, jak u małego dziecka.
- Taak. Powiedzmy.
- No, co? – Chłopak zmarszczył brwi, nie rozumiejąc mojej postawy.
- Znów będziesz zarywał pierwszoklasistki. –  Bardziej stwierdziłem, niż zapytałem. 
- Przecież mnie znasz. Patryk – największy przystojniak w szkole! Jak zawsze bohater nastolatek, ulubieniec młodych kobiet i wzór do naśladowania… według starszych pań!

Nabrał powietrza w płuca i wypiął klatkę piersiową, dumnie unosząc głowę do góry.

- Jesteś stuknięty, wiesz? - Popatrzyłem na bruneta, niedowierzając jego słowom. Faktycznie, był wariatem.
- Wiem i za to mnie kochasz, prawda?
- Yhm. Chciałbyś. – Usiłowałem zachować poważny wyraz twarzy. Spojrzałem w ciemne tęczówki przyjaciela i wybuchnąłem niepohamowanym śmiechem.
- Z czego rżysz, idioto?
- Z. Niczego. To. Tylko. Chwilowa. Niesubordynacja.
- Niesubo… co? – Podrapał się w czubek głowy, nadymając usta. -  Oj, zamknij się! – Posłał mi gniewne spojrzenie, chwilę później samemu poddając się fali radochy.
           
Patryk - mój najlepszy przyjaciel.

Znaliśmy się niemal od urodzenia. Był jedynym człowiekiem, na którym tak potwornie mi zależało. Nawet nie chciałem myśleć, co stałoby się, gdybym go stracił. 

Był ciemnowłosym chłopakiem o nieskazitelnej skórze. Na ciele nie miał ani jednego, choćby najmniejszego pieprzyka (tak, widziałem go nago. Tylko raz -  w gwoli ścisłości!). Czarna grzywka opadająca bezwładnie na lewy policzek, zasłaniała połowę jego przystojnej twarzy. Czekoladowe oczy pasowały do koloru włosów. Współgrały, tworząc idealny komplet.

Idealny?! W porównaniu do mnie – z pewnością.
           
Nie był zbyt wysoki, choć o głowę wyższy ode mnie. Szczupły, lecz wyraźnie umięśniony, przez co wyglądał naprawdę męsko. Nie to, co ja. Sporo czasu spędzał na siłowni twierdząc: „By zaliczać fajne dupy, musisz mieć mięśnie zamiast kapuchy!”

Czy wspomniałem może o tym, iż mój najlepszy przyjaciel miał nierówno pod sufitem? 
                       
- Rozmawiałeś z rodzicami?
- Niby o czym?
- O tym, do jakiej szkoły pójdziesz?
- Jeszcze nie. – odpowiedziałem ze skwaszoną miną.
- Wypadałoby im powiedzieć. Musisz dać im czas, żeby to przetrawili. Wiesz, że są stuknięci na tym punkcie. 
- Mam to gdzieś.
- Ziomuś, rok szkolny naprawdę szybko zleci, a twoi starzy…
- Przestań! – krzyknąłem odrobinę za ostro.
- Tylko zapytałem, wyluzuj. – Rzucił mi przelotne spojrzenie, rozkładając się na całej powierzchni krwistoczerwonej kanapy. – Coś ty taki nerwowy?

Zdaniem ojca, zaraz po gimnazjum powinienem wyjechać do Anglii. Rozpocząć naukę w prestiżowym college’u - ukończyć go ze znakomitym wynikiem i już nigdy nie wracać do Polski! Nie chciałem tego!

Nie miałem zamiaru opuszczać kraju, zostawiając najlepszego przyjaciela. To absurd!
           
Pragnąłem zostać artystą. Kochałem i potrafiłem rysować. Od dziecka wykazywałem doskonały zmysł plastyczny, co nie ukrywając było najmocniejszą stroną mojego „ja”.

W młodszych latach wygrywałem konkursy, jeździłem na wernisaże i odwiedzałem przeróżne galerie sztuki. Wieczorami przesiadywałem w pokoju, szkicując wszystko, co mi się przewinęło przed oczami. Idąc ulicą potrafiłem przysiąść na ławce i malować godzinami. Robiąc to czułem się wolny. Byłem szczęśliwy i nie potrzebowałem niczego więcej.
           
Będąc smutnym wychodziłem z domu. Szukałem miejsca, gdzie mogłem być sam. Siadywałem pod drzewem, wyjmowałem szkicownik, ołówek i zabierałem się za rysowanie. To pomagało mi zapomnieć. Odetchnąć od nawału złych emocji.
           
Rodzice wyśmiewali mnie. Nigdy nie wspierali, ani nie chwalili. Nie rozumieli, jak ważna była dla mnie sztuka. Uważali, że to tylko chwilowa fascynacja – minie z wiekiem. Odradzali, tłumacząc zmarnowaniem przyszłości. „Przestań z tymi gryzmołami. Skończysz na ulicy.” Ich słowa bolały mnie bardziej, niż ich obojętność. „Będąc lekarzem lub prawnikiem zarobisz o wiele więcej. Malarze to szumowiny.”
           
Nie miałem zamiaru robić niczego wbrew sobie. Po ukończeniu nauki, zamierzałem iść do prestiżowego Liceum Plastycznego, później Akademii Sztuk Pięknych. Było to moją pespektywą na życie, odkąd skończyłem sześć lat. Już wtedy rodzice uważali to za bezsensowne i błahe. Mimo wszystko chciałem podążać za swym marzeniem, nawet kosztem ich zdania.

Kiedyś przejmowałem się bardziej, obecnie miałem to zupełnie gdzieś, no może prawie gdzieś…
           
- Po prostu nie chcę się teraz z nimi kłócić. Jak tylko pomyślę sobie, jacy będą wściekli…
- Nie będziesz sam. – Uśmiechnął się pokrzepiająco.
- Dzięki. To wiele dla mnie znaczy.        
- Słuchaj… 
- Bo niby, dlaczego mam ich słuchać?
- Ziomuś…
- Prócz drogich prezentów, nic od nich nie dostaję. – Zwiesiłem głowę z rezygnacją. -  Nawet wsparcia! Troski, nic za co mogę im dziękować! Czasami mam dość. Chcę uciec, jak najdalej od nich.  Nienawidzę ich!
- Zostawiłbyś mnie?
- Co? Nie. Oczywiście, że nie. Przecież wiesz.
- Wiem.
- Mam dość.
- Mnie?
- Nie głupku! Tej rozmowy, zmieńmy temat.
           
Nie chciałem już słuchać o tym, co mnie czekało. Pragnąłem cieszyć się chwilą obecną. Tym, że mogę rysować, spędzać czas z najlepszym kumplem. Cała reszta, póki co mnie nie obchodziła.
           
- Jak wolisz. Pamiętaj, że cię ostrzegałem.
- Taa. Zapamiętam. Chodź, założę ci w końcu ten krawat.
- Naprawdę twoi rodzice nic się nie zmienili?
- Jak widać. Nadal mają mnie w dupie.
           
Nie miałem rodzeństwa. Cieszyłem się z tego, choć często czułem się samotny. Zapytacie, dlaczego? Otóż moi „kochani” rodzice nigdy nie poświęcali mi uwagi. Najważniejsza była dla nich praca i zarabianie pieniędzy. Kolejna zarobiona gotówka, którą odkładali na moją przyszłość. Codziennie powtarzali, że wszystko co robią - było dla mnie. Każda odłożona złotówka, każda godzina za biurkiem.
           
Przychodziłem ze szkoły bez słowa kierując się do swojego pokoju. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Obydwoje pochłonięci pracą, nawet nie zauważali mojego powrotu. Nie zamieniali choćby słowa. Czułem się niezauważalny, niepotrzebny. Miałem wrażenie, że moi rodzice - osoby na których najbardziej mi zależało - mnie nie kochają.
           
Wyjątkiem były moje urodziny. Dawali mi drogie prezenty, które zapewne miały na celu kupienie mojej miłości. Absurdalne. Nienawidziłem tego. Z każdą kolejną rzeczą, miałem ochotę wyrzucić wszystko, co dusiłem w sobie przez ostatnich kilka lat. Wykrzyczeć, jak bardzo nie chciałem, by to robili.
           
Kochałem ich, jednak oni otaczali się grubym murem, nie pozwalając mi się do nich zbliżyć.

Jak wiele razy próbowałem porozmawiać z matką. Tak po prostu zamienić z nią kilka, zwyczajnych słów. Nie chciała. Skrzętnie próbowała uciec, unikając mojego wzroku. Zupełnie nie rozumiałem jej zachowania. Zastanawiałem się, czemu tyle skrępowania i niechęci powodowała u niej normalna wymiana zdań. Nie potrafiła ze mną rozmawiać, nie umiała patrzeć mi w oczy. Z czasem porzuciłem starania.
           
Ojciec. Bariera miedzy nami była zbyt silna - wręcz nie do przebicia. Z nim nie próbowałem wdawać się w jakiekolwiek rozmowę. Odzywaliśmy się do siebie przy śniadaniu, rzucając nic nieznaczące dzień dobry. Później trwało wszechogarniające milczenie, które truło panującą atmosferę.
           
Co czyniło mnie niedobrym synem? Nie wartym kochania, uwagi?

Po stokroć zadawałem sobie pytania, próbując znaleźć wytłumaczenie. Czegoś, co rozjaśniłoby mglistą rzeczywistość w której żyłem. Przepełnioną niedopowiedzeniami i brakiem porozumienia.
           
Jednak z biegiem lat, przyzwyczaiłem się do tego stopnia, że przestałem się starać. Zdążyłem się oswoić z faktem, że rodzina z którą żyłem pod jednym dachem była mi daleka i niedostępna.
           
- Może być? – zapytałem, kończąc wiązanie krawatu.
- Super. Wielkie dzięki. Ej, coś  ty taki smutny?
- Ja? Nie jestem smutny, tylko…
- Tak? – Podszedł do mnie i położył rękę na ramieniu.

Spojrzałem na niego siląc się na nikły uśmiech. Perspektywa nieuniknionej kłótni z rodzicami, dotyczącej mojej przyszłości nie była zbyt pokrzepiająca.

- Martwisz się.
- Yhm.
- Chodź tu. – Złapał mnie za szyję i mocno przycisnął do swojej piersi. - Pamiętaj, że jestem twoim przyjacielem. Pomogę ci.
- Dziękuję. - Objąłem go w pasie. – Bardzo, ci dziękuję.
           
Moją rodziną był Patryk. Tylko na nim mogłem polegać. Wspierał mnie. I co najważniejsze, wierzył w moje marzenia. Wierzył we mnie – w to, że osiągnę wszystko czego pragnę. Powtarzał, żebym całkowicie oddawał się temu, co kocham. Żebym przestał przejmować się opinią rodziców. Bym zaciekle dążył do wytyczonych celów. Bał się, że zrezygnuję ze swoich marzeń. Poświęcając swoją przyszłość, całe swoje życie zachciankom ojca. Pilnował mnie bym nie uległ jego wpływom.
           
Z natury byłem osobą bardzo wrażliwą. Przejmowałem się opiniami innych. Nie potrafiłem obojętnie znosić krytyki. Wszystko w jakiś sposób pozostawiało na mnie ślad. Bliznę, którą już na zawsze nosiłem w sercu.   
           
Pamiętam, jak płakałem, gdy rodzice nie pochwalali moich artystycznych zdolności. Patryk wpajał mi, bym walczył o swoje. „Rób to, co kochasz. Bądź pewny siebie.” Powtarzał na okrągło. „Jeśli się nie postawisz, będziesz żałował całe życie.”

Gdyby to było takie proste.
           
W kwestii sztuki i bycia artystą byłem naprawdę zawzięty, choć miewałem chwile zwątpienia. Trwały krótko, lecz nie pozostawiły mnie bez skazy. Wpłynęło to nie tylko na jakość moich dzieł, ale również na podejście do przyszłości. Powątpiewałem w swoje możliwości, a to jedynie podcinało mi skrzydła.

„Jeśli zaraz nie przestaniesz się mazgaić, tak cię spiorę, że popamiętasz do końca życia!” – groźby przyjaciela sukcesywnie zaważyły na mojej niepewności. Dzięki niemu odzyskałem to, co kochałem. Odzyskałem moją sztukę, jedyne czego potrzebowałem - chęć do kreowania, tworzenia. Wyrażania swoich poglądów, poprzez obrazy i rysunki.
           
- Chodźmy już, bo się spóźnimy.
- Yhm. Już idę.
- Lepiej się czujesz?

- Chyba tak. – Wzruszyłem ramionami, odgarniając kosmyk przydługich włosów za ucho. – Chodźmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz