Dean’s
POV:
Skrzydlaty schował głowę w moich
ramionach. Nosem musnął skórę szyi, doprowadzając mnie na skraj szaleństwa. Tylko
on potrafił wpędzić mnie w taki dziwaczny stan, przez który niekiedy
zapominałem własnego nazwiska. Stawałem się bezmyślną marionetką, nie
potrafiłem skupić. Myślałem tylko o zaspokojeniu pragnienia – jego ciała, ust,
dotyku.
Leżałem na łóżku, nagi i
bezbronny, gdy on zabawiał się mną, jak tylko chciał. Niby byłem już spokojny.
Emocje opadały, nie było się czego wstydzić. Jednak wystarczył mały gest, a
moje ciało na nową rozpoczynało salwę drgawek i niekontrolowanych jęków. Nie
potrafiłem nad nimi panować, co tylko pogorszało sytuację.
Spojrzałem na twarz Anioła – usta
ułożone w delikatnym, prawie niezauważalnym uśmiechu, przymrużone oczy,
zaczerwienione policzki, krople potu spływające po czole i skroniach.
Wszystko wokół mnie stało się
perfekcyjne. On był moim ideałem, moim Aniołem.
Miałem ochotę wykrzyczeć to
całemu światu. Jak idiota, stanąć na środku ulicy i powiedzieć, jak bardzo
byłem szczęśliwy. Kochałem Anioła, pieprzonego
Niebiańskiego Stróża! Czy to nie jakiś obłęd?
Moje serce na nowo wypełniała miłość. Te bezlitosne,
chore, robiące z normalnych ludzi totalnych idiotów - uczucie, niegdyś tak
odległe i obce. Przez większość życia stroniłem od niej, jak tylko się dało. Uczucia
dusiłem głęboko w środku, bojąc się najgorszego. Odrzucenia.
Byłem dobrym synem, sumiennie spełniałem swoje obowiązki.
Będąc gówniarzem bałem się, że gdy zawiodę
lub zwyczajnie nie podołam wymaganiom ojca - nie będę godzien jego
miłości. Gdy coś pójdzie nie tak, gdy zawinię – ojciec zwyczajnie przestanie
mnie kochać. Głupie.
Jako chłopiec, później nastolatek, naśladowałem go.
Chciałem być, taki jak on. Black Sabbath, Motorhead, AC/DC, Metallica – nałogowo
słuchałem największych hitów, byle tylko być takim jak on! Zapamiętywałem
teksty piosenek, imiona basistów - byle zaimponować, pokazać, że mi zależało.
Spełniałem każde polecenie, bez mrugnięcia, sprzeciwu. Jak cholerna maszyna!
Codziennie udowadniałem, że można na mnie polegać. Ojciec zdawał się chłodny,
wręcz oziębły – nie mówił za wiele. Tłumaczyłem sobie, że było tak przez to, co
stało się mamie.
Będąc coraz starszym rozumiałem więcej i przede
wszystkim dostrzegałem więcej. W końcu pogodziłem się tym. To głupie, niedojrzałe. Rozczulałem się, bo
tatuś nie powiedział mi, że mnie kocha! Błagam!
Ale teraz, będąc już dorosłym mężczyzną - czułem tę
dziwną pustkę. Tu w środku. Gdyby choć raz powiedział, że byłem dobrym synem,
najlepszym! Gdyby docenił moje starania!
Nie! Wolał musztrować mnie na żołnierza,
przygotowywać do kolejnych bitew z demonami, strzygami i innym diabelskim
cholerstwem, włóczącym się po ziemi. Nie powiem, że tego nie lubiłem. Cała ta
zabawa z bronią, sprawiała mi nie lada frajdę, ale zachowanie ojca względem
mnie – sprawiało ból. Poświęciłem większość swojego dzieciństwa opiece nad młodszym
bratem. Chroniłem go – nawet kosztem swojego życia. Byle ojciec był ze mnie
choć o drobinę dumny.
Zdawałem sobie sprawę z okrucieństw czających się
na każdym kroku, czyhających na nas, chcących zabić. Dlatego wiedziałem, że pod
żadnym pozorem, nie mogłem spuścić Sammy’ego z oczu. Nigdy!
Zaraz po śmierci ojca, to on stał się
najważniejszym i jedynym priorytetem w moim życiu. Wiedziałem, że teraz ja
sprawowałem nad nim pełną opiekę. Ja byłem za niego odpowiedzialny. Gdyby coś
mu się stało, byłoby to wyłącznie moją winą!
Sammy – młodszy brat, którego nie mogłem zawieść.
Przez ostatnie lata, wiele się zmieniło. To on mnie
rozczarował i to niejednokrotnie. Straciłem do niego zaufanie. Niekiedy
traciłem wiarę, że był moim bratem – tym, którego znałem przez większość życia.
Mimo, iż wciąż go kochałem, chciałem moją miłość względem niego zatrzymać dla
siebie. On nie był jej wart. Zamroziłem wszystkie uczucia, pozostając
bezlitosnym skurwielem, zdolnym wyłącznie do zabijania szatańskich paskudztw.
Castiel.
Znów poczułem się kochany. Czułem jego miłość – dla
mnie trudną do wyjaśnienia. Kochał mnie, a ja jego. Śmieszne, że dwóch facetów
może czuć do siebie, coś tak pokręconego. A jednak. Przepełniała mnie miłość,
burząc mury, wywarzając wszelkie drzwi, chroniące mnie przed nią przez tyle
lat. Niszcząc wszystko, co udało mi się zbudować. Bach! i po mnie.
Jeszcze nigdy nie byłem szczerze zakochany. Jeszcze
nigdy nie obdarzyłem kogoś, miłością tak szaloną, tak silną, że przerażającą.
Owszem, przerażającą! No, bo jak można nazwać pragnienie bycia z kimś (aniołem,
do tego facetem!) non-stop? Bez przerwy. Bez chwili wytchnienia. Jak można
nazwać pragnienie bycia z kimś tak blisko? By czuć każdy skrawek jego skóry na
swojej? By słyszeć bijące serce? By czuć gorące pocałunki, dotyk dłoni?
Czy tak czują się osoby
zakochane? Czy tak czują ludzie oszaleli z miłości? Jeśli tak, to porażka.
Czułem się idiotą – nie sobą.
Ale ile mogłem się nad tym
rozwodzić? Stało się. Kochałem nadprzyrodzoną istotę z boskiej armii, kochałem faceta.
Trudno.
Objąłem drobne ciało. Mogłem
wykitować na miejscu, ale nagle poczułem na sobie… skrzydła? Nie widziałem ich,
tylko czułem, jak muskają moje ramiona, policzki. Spoglądnąłem na ścianę.
Świecąca nieopodal lampka, pozwoliła mi dostrzec niewyraźny cień.
Tak! To były one. Castiel leżał
na mnie, otaczając swymi skrzydłami.
- Nie przeszkadza, ci to? –
spytałem, unosząc dłoń. Obudziła się we mnie ludzka ciekawość. Musiałem ich
dotknąć. Przejechałem po nich palcami. Uczucie było trudne do opisania. Było…
awesome*!
- Co? – Zadygotał.
- Że ich dotykam.
- Nie. – powiedział z naciskiem. - Jesteś wyjątkowy, Dean. Jesteś dla mnie. Możesz robić mi, co zechcesz.
- To tylko mnie nakręca, Cassie.
– Zaśmiałem się głupkowato. Chciałem nieco rozluźnić atmosferę, która znikąd
stała się zastanawiająco spięta. – To takie dziwne. Będę mógł je zobaczyć?
- Jeszcze nie teraz. – Ostrożnie ważył każde słowo. Nie odrywał ode
mnie błękitnego spojrzenia, przez co powoli traciłem kontrolę nad swoim ciałem.
- Nie nalegaj.
- Dlaczego?
- Ukazanie skrzydeł człowiekowi, jest pewnego rodzaju obnażeniem. Ja po
prostu… ja jeszcze…
- Wstydzisz się. – wtrąciłem. –
Nie będę cię pośpieszał.
- Dziękuję. – Ucałował mój policzek,
skrzydłem muskając skórę bioder, ud. - Kocham
cię, Dean. – wyszeptał mi wprost do ucha.
- Kocham cię, Cas.
Przymknąłem oczy, wdychając
słodki zapach. Dotykałem miękkich piór, co szczerze mówiąc, wydawało mi się
nieco absurdalne. Na początku, prócz niezrozumiałej ekscytacji, czułem
zawstydzenie. Jakbym robił coś złego, niestosownego. Ale po niepełnej chwili,
mój umysł wypełniła po brzegi dziecinna ciekawość.
- Nie mogę w to uwierzyć, Cas.
- W co?
- To wszystko. – Znów miałem
ochotę na tyle słów. Chciałem tyle powiedzieć! Czułem się nieźle zagubiony. Od
kiedy ja, emocjonalnie ubogi półgłówek byłem skłonny do takich słów? – Nie
wierzę, że jesteś ze mną.
- Ja wierzę.
- Cassie… - Ugryzłem się w język.
Nie chciałem, by ta rozmowa zamieniła się w brazylijską telenowelę. Odpuściłem,
choć korciło mnie by powiedzieć o wiele więcej.
- Słucham? – Zapytał, unosząc głowę. Spojrzał na mnie, delikatnie marszcząc
brwi. Wciąż czułem na sobie jego skrzydła.
- Nic.
- Dean, chciałeś coś…
- To nie ważne.
Może on był tego nieświadomy, ale
cholernie mnie tym nakręcał. To opanowanie, powaga w oczach i te cholerne
pióra! Jak bardzo chciałem je wreszcie zobaczyć. Nie wiedziałem, skąd brała się
ta pieprzona ciekawość. Lecz całkowicie przejęła nade mną kontrolę. Bałem się
nalegać, bo mógł to źle odebrać.
Dyskretnie spojrzałem w błękitne
oczy. Ból? To niemożliwe, bo niby dlaczego? Nic mu nie zrobiłem, na Boga!
Chwyciłem go za brodę, darując
szybki, może nieco chaotyczny pocałunek. Anioł zacisnął wargi, uciekając
wzrokiem. Wstyd? Bez przesady, ale po tych wszystkich świństewkach, które
wyrabialiśmy przez ostatnie godziny – nie miał się czego wstydzić.
- O co chodzi, Cas? – spytałem.
Mój głos był ostry niczym brzytwa. Zaschło mi w gardle, w płucach nie mieściło
się już powietrze, przez co miałem wrażenie, że zaraz zdechnę jak pies. Serce
uderzało w klatkę, pompując adrenalinę i całą masę innych świństw do mojego
mózgu. Zmieniając go w rozemocjonowaną papkę bzdur i zaprzeczeń. Co
niekoniecznie działało na moją korzyść.
Cechą charakterystyczną mojego
iście niepowtarzalnie zajebistego! charakteru, było działanie pod wpływem
emocji, chwili. Byle teraz, jak najszybciej. Absolutnie nie zważając na konsekwencje.
Sam – on był od myślenia i suczowatych spojrzeń, ja – męskiej roboty! Moją rolą
było ratowanie nas z opresji, wykazując się niewyobrażalnym męstwem i odwagą.
Walczyłem z potwornościami, na które biedny Sammy bał się choćby spojrzeć.
Wolał siedzieć z nosem w książkach lub swego czasu - grzać tyłek na uniwerku.
Prawdziwy mężczyzna powinien
oddać się walce, ścigać piekielne poczwary, a nie grzać ławę przy blond
piękności!
Amen!
Starałem się, jak tylko mogłem,
by zapomnieć o porażce z ghost sickness*. Nie byłem sobą. Zresztą od dziecka,
bałem się kotów. Ten krzyk był tylko wyrazem tłumionego przez tyle lat strachu
względem nich. Te cwane spojrzenia, ostre pazury, kły.
Tamten cholerny kot wyskoczył z
szafki tak nagle, że każdy normalny człowiek zsikałby się w gacie ze
strachu.
Wracając.
- Cas, co się stało?! – Już
kipiałem ze złości. Podniosłem się chcąc go szarpnąć. Castiel mruknął coś pod
nosem, odwracając głowę. Ostrożnie, z kobiecą delikatnością wyszedł ze mnie
<był tam przez cały czas!?>, siadając na brzegu łóżka. Oparł łokcie o
kolana, zwieszając głowę. Wyciągnąłem rękę, ale powstrzymałem się w ostatniej
chwili, zwracając uwagę na swój brzuch pokryty… „tym”. - Jeszcze z tobą nie skończyłem! – warknąłem
groźnie. Anioł zdawał się nie zwracać na mnie uwagi. Siedział skulony,
wlepiając wzrok w ohydny, motelowy dywan. – Słyszysz mnie?
- Tak, Dean. Słyszę. Idź się umyj.
Pobiegłem do łazienki, szybko
zamykając drzwi. Sytuacja co nieco wymknęła się spod kontroli. Dosyć, że byłem
zawstydzony niczym zakompleksiony nastolatek, cały pokryty własną spermą, to
jeszcze mój Anioł strzelił focha, a ja nie wiedziałem dlaczego.
Pokrzepiające.
Te całe rozmowy o uczuciach to
naprawdę popieprzony biznes! Szczerze, to nie uważałem bym do końca się do tego
nadawał. Byłem zbyt narwany, zbyt nerwowy, a przede wszystkim zbyt głupi.
Niekiedy miałem problem z rozszyfrowaniem własnych uczuć. Szczęśliwy czy nie?
Smutny czy nie?
- Popełniłem emocjonalnie
ehibicjonistyczne* samobójstwo! – zakpiłem pod nosem. – Porażka.
Wiedziałem, że prędzej czy
później mnie to nie ominie. W prawdzie byłem, jakby lżejszy duchem. Zero
stresu, zero skrywanych uczuć – wszystko jawne.
Przepełniało mnie tyle emocji,
mówiąc Castielowi o tym, co do niego czułem. Wyszczekałem wszystko, co dusiłem
w sobie przez tyle cholernych miesięcy. Płakałem, wylewając łzy – tłumione przy
każdym wspomnieniu jego głosu, zapachu. Tyle dni, tyle wewnętrznego
samookaleczenia.
- Jak mocno kocham, tego
skrzydlatego sukinkota! – Zacisnąłem pięści, opierając się o chłodną umywalkę.
W odbiciu, zauważyłem białe krople spermy na bosko umięśnionym brzuchu. – Czas
się tego pozbyć.
Była moja, fakt. Nie raz, w ten
sposób kończyłem poranne zabawy czy też nocne igraszki. Tym razem było
podobnie, jednak pomógł mi w tym Castiel i to jeszcze jak! Na samo wspomnienie,
przez ciało przeszły elektryzujące dreszcze.
- Miałem penisa, anielskiego
penisa… - szepnąłem do siebie. - w swoim
tyłku! Było mi z nim zajebiście dobrze. Ale na poważnie w tyłku? Kurw@ mać! - Nie
miałem zamiaru po raz kolejny użalać się nad sobą. Ale ja? Dean Winchester z chujem
w dupie nie za bardzo pasował mi na wzór superbohatera.
Wszedłem do kabiny i odkręciłem
dopływ wody. Gorące krople boleśnie parzyły moje ciało, zostawiając czerwone
ślady. Wylałem na dłonie odrobinę cuchnąco owocowego szamponu, wmasowując go we
włosy. Zmarszczyłem brwi, czując nagły ból w skroniach. Po chwili, niby
niechcąco, jedną ręką powędrowałem na powoli sztywniejącego członka.
To, co chciałem zrobić, było
niedorzeczne.
- Castiel, co ty… – jęknąłem z
głębi gardła. Zacisnąłem palce, połykając kolejny jęk. Zwiesiłem głowę i
przymknąłem oczy. Woda spływała po moim nagim ciele, spłukując „pozostałości”
ostatnich dość szalonych wydarzeń. Uśmiechnąłem się, wspominając wszystkie
rozkoszne chwile, których nie zapomnę do końca życia. Bez sprzeciwu, bez grama
wątpliwości oddałem się tej nadprzyrodzonej istocie. To do mnie tak bardzo
niepodobne. Pierwszy raz pozwoliłem, by ktoś tak zniewolił moje ciało! Robił z
nim te wszystkie gejowskie rzeczy, od których stroniłem! Unikałem, jak ognia –
przecież nie byłem gejem! – A teraz jestem?
Przyśpieszyłem posuwiste ruchy,
coraz intensywniej czując nadchodzący orgazm. Łeb pękał mi od miliona zboczonych
myśli. Zaatakowały mnie wyraźne wspomnienia – „Głębiej! Nie przestawaj, Cas!
Mocniej!” Krew uderzyła w obolałe skronie, gwałtownie kierując się w dół. W
miejsce, gdzie znajdował się mój niezwykle hojnie obdarzony klejnot. Czułem
kumulujące się ciepło.
- Nie, Dean. Nie możesz. On
siedzi teraz w pokoju… a ty, walisz sobie konia! – Chwyciłem słuchawkę
prysznicową i odkręciłem zimną wodę. – Kurwa! – syknąłem. – Starczy tego!
Wychodzę!
Owinąłem ręcznik wokół bioder i
podszedłem do lustra. W odbiciu zobaczyłem nieziemsko przystojnego, dowcipnego
i ekstremalnie inteligentnego faceta. Niegdyś w jego oczach widziałem wyłącznie
ból. „Popiekielny” zbiór najokrutniejszych wspomnień, przez który jego ciało zamieniło
się w szmacianą kukłę. Umysł przemielony przez diabelską maszynkę do mięsa,
potrafił myśleć jedynie o zabijaniu. O pozbyciu się szatańskiego dziadostwa.
Bez wartości, aspiracji na
przyszłość. Dusza spalona na popiół. Widziałem poczucie winy. Twarze niewinnych
ludzi, których nie dał rady uratować. Dziesiątek zabitych.
- Gdzie się podziałeś? –
spytałem, wpatrując się w zielone tęczówki. Tamtego faceta już nie było. Nie
zastanawiając się dłużej, wyszedłem z łazienki. – Castiel, chcę cię o coś spy…
- zamilkłem.
Rozdziawiłem usta, nie mogąc
ukryć oszołomienia.
- Czy to…
- W rzeczywistości są większe. – Jego głos drżał. W mroku,
wypełniającym pokój udało mi się dostrzec jego rozbiegane oczy, przepełnione
wstydem i smutkiem.
O co mu chodziło?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz