Castiel’s
POV:
- Nie mogę w to uwierzyć, Cas. –
wyszeptał mi do ucha. Czułem, jak jego słowa, przepływają przez moje ciało,
wnikają w każdą komórkę. Wypełniało mnie szczęście, tak potworne, szalone.
Jeszcze nigdy - przez setki lat, nie doznałem czegoś podobnego.
- W co?
- To wszystko. – Westchnął.
Uniósł głowę, czubkiem nosa muskając ciepłą skórę policzków. – Nie wierzę, że
jesteś ze mną.
- Ja wierzę. – opowiedziałem twardo. Był ze mną. Kochał mnie. Mimo, że go
zawiodłem, oszukałem… zdradziłem.
Dean Winchester mnie kochał.
Trzymał w swych silnych ramionach, całował, dotykał. Skrzydłami pieściłem jego
nagie ciało, czując przeszywające dreszcze. Bliskość, do której musiałem się
przyzwyczaić. Nagość, z którą musiałem się oswoić.
- Cassie…
- Słucham? – Zapytałem, unosząc głowę. Spojrzałem w zielone tęczówki,
delikatnie marszcząc brwi.
- Nic. – wymruczał zrezygnowany.
Korciło mnie, by znów zerknąć w jego myśli. Sumienie szybko wyperswadowało mi
głupi pomysł, zastępując czymś gorszym.
- Dean, chciałeś coś…
- To nie ważne.
Schowałem głowę z zagłębieniu
między jego spoconą szyją a ramieniem, dusząc w sobie narastające poczucie winy.
Widząc radość w jego oczach, szczery uśmiech na twarzy – do siebie poczułem
nienawiść, obrzydzenie. Mieszanka pejoratywnych emocji okrutnie bombardowała
mój umysł, przypominając o wszystkim, co mu zrobiłem.
- O co chodzi, Cas? – zapytał.
Jego głos zdawał się ostrzejszy, niż dotychczas. - Cas, co się stało?! –
Gwałtownie uniósł się, zapewne chcąc mnie szarpnąć. Wymruczałem krótkie „nic” i
odwróciłem głowę. Powoli, uważając, by w żadnym wypadku nie zrobić krzywdy,
wyszedłem z ciała Łowcy. Choć było mi z nim tak dobrze, potrzebowałem chwili
osamotnienia. Usiadłem na brzegu łóżka, opierając łokcie na kolanach. - Jeszcze
z tobą nie skończyłem! – Wlepiłem wzrok w niegustowny, motelowy dywan. Skuliłem
ramiona, za plecami słysząc jego przyśpieszony oddech. - Słyszysz mnie? – burknął
niezadowolony. Wstał, niezgrabnie zasłaniając brzuch dłońmi.
- Tak, Dean. Słyszę. Idź się umyj. – odpowiedziałem, czując przypływ
ciepła na twarzy.
Uprawiałem seks. Czy to nie
brzmiało absurdalnie?
- Dean, mój drogi… - szepnąłem. Zacisnąłem pięść i przyłożyłem ją do
ust. – tyle rozkoszy, czułości… -
Moje ciało czuło bezwstydny niedosyt. Ja czułem pragnienie jego ciała, pocałunków,
kiedyś nieznanych mi pieszczot! Przez dotyk jego dłoni, spierzchniętych warg,
głowę wypełniały wszeteczne myśli. – Nie
mogę, ja muszę…
Wstałem z łóżka, podchodząc do
drewnianych drzwi łazienki. Wystarczyło, że
straciłem go z oczu na ten krótki moment, a serce przepełniła trwoga. Choć
wcześniej nie widziałem go tak długo, teraz mój lęk stał się silniejszy. Dean -
był tak blisko mnie, powiedział tyle pięknych słów. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego
biegu wydarzeń.
Już chciałem złapać za klamkę, lecz
zatrzymał mnie zdrowy rozsądek. Nie mogłem. Zamęt myśli, wyrzutów sumienia –
czułem jak grzęznę w bagnie wątpliwości.
- Dlaczego to
zrobiłem? Muszę znów zniknąć. –
Zagryzłem wargę. – To w tej chwili najrozsądniejsze
rozwiązanie. - Sam nie wierzyłem w swoje słowa. Gdybym go teraz
zostawił, z pewnością znienawidziłby mnie. Nigdy nie wybaczyłbym sobie, że po
raz kolejny go opuściłem. Ale czy tak nie byłoby lepiej?
Tak bardzo za nim tęskniłem, że
dopuściłem się najpotworniejszego – wróciłem. Doskonale wiedząc, że to
najgorszy z pomysłów. To zgubne, nie sprowadzające niczego dobrego. Jak mogłem
być tak bezmyślnym egoistą? Czy po raz kolejny myślałem wyłącznie o sobie? Gdybym
jeszcze raz wszystko rozważył. Gdybym zastanowił się, dla kogo to zrobiłem. Dla
siebie, czy dla niego? Zraniłem nas obydwu.
Zjawiając się, obudziłem w nim płomyk
gasnącej już nadziei.
Z dnia na dzień czuł się coraz lepiej.
Zapominał, powoli godząc się ze swoim życiem. Choć czuł smutek, tęsknotę –
starał się tego nie pokazywać. Udawał. Przed Sam’em, Robertem – przed sobą.
Codziennie żywił się kłamstwem, że kiedyś to minie. Jednak uczucie żalu
pogłębiało się z kolejną wypitą butelką piwa, kolejnym szarym dniem spędzonym
za kierownicą Impali. Pojawiając się - znów namieszałem mu w głowie.
Więc, dlaczego? Żeby zranić? Przybyłem,
aby na moment uszczęśliwić? By pokazać mu swoją miłość? To nonsensowne! Dean
miał o wiele gorsze kłopoty, a ja pokazałem się obarczając go swoją grzeszną
miłością.
Anioły nie kochają, przecież nie
potrafią, ale… ja potrafiłem. Wróciłem - znów narażając go na rozczarowanie i
smutek. Czekało nas ponowne rozstanie.
Nie mogłem przy nim zostać.
- Nie
mogłem, czy nie chciałem? – Retoryczne pytanie. Zbyt mocno go kochałem, by
tak po prostu odejść. – Jestem głupcem!
Przez tysiące lat, wciąż wypełniała
mnie pustka. Obserwowałem ludzi, próbując zrozumieć ich rozmaite zachowania - podejście
do miłości, pieniędzy, życia. Chciałem nauczyć się ich emocji. Bezskutecznie
próbowałem naśladować, stać się podobnym do nich. Mimo starań, nadal
pozostawałem „aniołem z Misją”. Podążałem przed siebie, za plecami słysząc
głosy mych braci, sióstr. Wtenczas nie dostrzegłem, jak bardzo byłem samotny i
nieszczęśliwy. Byłem oddanym żołnierzem, kochałem mego Ojca, wierząc w każde
Jego słowo. Nawet, gdy opuścił Niebo - pokładałem nadzieję, że wróci. Do czasu.
-
Pokochałem człowieka.
Miłość będąca dla mnie pogmatwanym
uczuciem – to twór ludzkich serc. Ich nieobliczalne umysły potrafiły kochać
platonicznie, nieszczęśliwie. Ich życie było pasmem samotności i bólu, a oni
mimo to - trwali w niej do końca swych dni. Kochali mocno, nieprzerwanie.
Niekiedy wyrażali ją w sposób, który nie do końca rozumiałem.
Może podświadomie pragnąłem również doświadczyć
TEGO uczucia? Doświadczyć ludzkiej miłości?
Dean Winchester. On odmienił całe moje
życie. Dzięki niemu, zgubiłem się na drodze, którą niegdyś znałem na pamięć. Sprawił,
że zboczyłem z anielskiej ścieżki, pogrążając się w zamęcie nieznanych dotąd
uczuć. Codziennie musiałem zmagać się z nieznanym.
Zaraz po wyciągnięciu go z piekielnych
otchłani - przez krótki moment - wszystko zdawało się opanowane. Dokładnie
znałem wytyczony dla siebie cel. Dopilnowanie Winchester’a, by żył zgodnie z
Boskim Planem. Niby banalne.
- Kim jesteś? – spytał. W jego
zielonych oczach dostrzegłem tyle negatywnych emocji.
- Jestem
tym, który złapał cię mocno i uratował od wiecznego potępienia.
- Yeah! Dzięki za to. – odpowiedział
kpiną. Zrobił krok w moim kierunku i wbił nóż prosto w „moje” serce.
Przechyliłem głowę, ostrożnie pozbywając się ostrego narzędzia. Za plecami usłyszałem
zasapany oddech Roberta. Błyskawicznie uniosłem dłoń, odpierając atak również z
jego strony. Nie było, co się dziwić. Naówczas nie mieli pojęcia z kim, a
raczej z czym mają do czynienia.
-
Musimy porozmawiać, Dean. W cztery oczy.
Dean poruszył się niespokojnie,
doskakując do starszego mężczyzny.
-
Twój przyjaciel żyje.
- Kim jesteś?
-
Castiel.
- Wyobrażam sobie. – prychnął. – Chodzi
mi o to, czym jesteś?
-
Jestem Aniołem Pana.
Jego rozbiegane oczy przepełniło jeszcze
większe oszołomienie.
- Wypieprzaj stąd! Nie ma czegoś
takiego!
-
To jest twój problem, Dean.
– powiedziałem spokojnie. – Nie masz
wiary.
Już wtedy wiedziałem, że będą z nim
problemy. Obserwowałem go od dziecka. Znałem jego charakter, tak wiele razy
widziałem, do czego potrafi być zdolny. Jako dzieciak, wiernie spełniał rozkazy
ojca, opiekował się młodszym bratem. Z biegiem czasu stał wspaniałym łowcą,
jednakże pozbawionym wiary w mego Ojca.
- Dlaczego anioł miałby mnie wyciągnąć
z piekła?
-
Dobre rzeczy się zdarzają, Dean. – zapewniłem go. Nie uwierzył.
- Nie w moim życiu.
-
Co się stało? –
Zbliżyłem się do niego. – Uważasz, że nie
zasługujesz na ratunek.
- Dlaczego to zrobiłeś? – Nie dawał za
wygraną. Czułem szybkie bicie jego serca. Denerwował się.
-
Ponieważ Bóg mi tak nakazał. Mamy dla ciebie zadanie.
Sądziłem, że wszystko pójdzie zgodnie z
Planem. Jak bardzo się myliłem.
Zaczęło się, zaraz po wyjściu Lucyfera
z klatki. Powoli oddalałem się od swych braci, sióstr, od Nieba – buntując przeciwko
wszystkiemu. Wcześniej, ślepo podzielałem zdanie Garnizonu, Uriel’a,
Zachariasza. Bez mrugnięcia, wykonywałem każde polecenie. Łowca dał mi do
zrozumienia, że ja również posiadałem wolną wolę.
Nie musiałem żyć zgodnie z
przeznaczeniem. Zacząłem myśleć samodzielnie – miałem własne zdanie – własny
plan.
Nowym i jedynym priorytetem była
ochrona Dean’a. Nie mogłem pozwolić, by stała mu się krzywda. Aby stał się
naczyniem Michała i walczył z własnym bratem. Coraz częściej oddawałem swe
myśli czemuś… dziwnemu. Czułem, że moje
ciało – ciało Jimmy’ego Novaka – nie było już takie same. Naczynie zaczęło
przejmować nade mną kontrolę.
- Oszalałeś? – wrzasnął oburzony.
Chwyciłem go z całej siły, rzucając na ceglaną ścianę.
-
Po to się zbuntowałem?! Żebyś mógł się im oddać?! – Wewnątrz drżałem ze strachu. Nie
mogłem poradzić sobie z wulkanem emocji, rozsadzającym mój umysł.
Zdenerwowanie, rozczarowanie, współczucie. Zacisnąłem pięść niekontrolowanie
uderzając blondyna w twarz. Nie chciałem!
- Cas, proszę... – jęknął. Poczułem
zapach krwi.
-
Zrobiłem dla ciebie wszystko! – Zbliżyłem twarz. Nasze przyśpieszone oddechy mieszały się w
jedno. Przycisnąłem go do ściany, czując nagły wybuch gorąca w dole brzucha. Na
zewnątrz wciąż pozostałem rozwścieczonym aniołem, wewnątrz przeżywając katusze.
- I
to dostaję w zamian? – Po raz kolejny wymierzyłem bolesny cios w szczękę.
Odepchnąłem go. Łowca upadł na podłogę, jęcząc z bólu. Ostrożnie uniósł głowę i
spojrzał w moje oczy.
- Zrób to. – rozkazał. - Po prostu
zrób!
Rozluźniłem zaciśniętą pięść. Co we
mnie wstąpiło? Krzyczałem, biłem – to nie byłem ja!
Przeniosłem nas do pobliskiego motelu.
Ostrożnie położyłem go na łóżku.
-
Dlaczego mi to robisz? Dlaczego robisz to, nam wszystkim? – Opuszkami palców pogładziłem
piegowaty policzek. Zamknąłem oczy i zbliżyłem do jego twarzy, darując mu
krótki pocałunek. Splotłem nasze palce, chłonąłem jego bliskość. Znalazłem się
w stanie nieważkości emocjonalnej. Nie czułem już presji, stresu. Byłem tylko
ja i on. Z każdą minutą, czując do niego jeszcze głębszą miłość? Czy to było TO
uczucie?
Tak.
Miłość, którą dusiłem w sobie.
Chroniłem przed światem, by absolutnie nikt nie wiedział o moich pragnieniach.
Przy Robercie, Samuel’u – byłem „tym” Castielem. Jakim mnie znali. Przy Dean’ie
- z całych sił starałem się zachowywać neutralnie, by niczego się nie domyślił.
Nie umiałem jednak powstrzymać
pociągłych spojrzeń, czy ukradkowych westchnień. Za każdym razem, gdy z nim
rozmawiałem, czułem ogromną gulę w gardle. Uciekałem, bojąc się zbliżyć. Zacząłem
panikować, szukając rozwiązania.
Tak mocno pragnąłem się komuś zwierzyć.
Móc podzielić swoimi problemami. Pozostał mi jedynie Balthazar - mój jedyny,
zaufany przyjaciel. Z początku miałem pewne obawy. Nie byłem do końca pewien,
czy mnie zrozumie.
Jego natura czasami bywała
nieobliczalna.
- Jaki tym razem masz problem,
najdroższy przyjacielu? – spytał, darując mi jeden z zapasu serdecznych
uśmiechów. – Widzę, że coś cię gnębi.
-
Masz rację. –
odpowiedziałem, niepewnie stawiając krok w jego kierunku. – Tylko obawiam się, że mnie nie zrozumiesz.
- Chodzi o Winchester’a, jak mniemam.
Zawsze jest z nim jakiś problem.
Moje serce (nie Jimmy’ego!) – zabiło
szybciej, policzki oblały ciepłą czerwienią, a dłonie poczęły trząść
spazmatycznie. Anioł od razu wyczuł moją nagłą dezorientację. Rozejrzałem się,
nie mogąc nabrać tchu w płuca.
- Castiel, czy w porządku mój drogi? –
Blondyn zmierzył mnie powściągliwym spojrzeniem, usta uniosły się delikatnie.
-
Nie, znaczy tak. –
Nawet głos uległ zniekształceniu. Odchrząknąłem, nawilżając usta. – Ja tylko… nie mogę… oddychać.
- Co przeskrobał?
-
Nic. – wyszeptałem. – To moja wina…
- Niby dlaczego? – Uśmiechnął się
jeszcze szerzej. W jego błękitnych oczach dostrzegłem kpinę. – To z nim masz
problem, czyż nie?
-
To nie jest zabawne, Balthazarze.
- Oczywiście, że jest!
Przez chwilę, zastanawiałem się, czy
faktycznie powiedzieć mu prawdę. Byłem pewien, że wyśmieje mą bezmyślną
naiwność.
-
Dlaczego? – Zmarszczyłem
brwi, czując zdenerwowanie. Miał czelność ze mnie żartować, jak mógł?
- Dean wiele dla ciebie znaczy. –
Brzmienie jego imienia, ponownie wpędziło mnie w zakłopotanie. Odwróciłem głowę,
nie chcąc patrzeć przyjacielowi w oczy. Wstydziłem się? – Castiel, nie ukryjesz
tego przede mną. Zbyt długo cię znam.
-
Dean, on… - Przyłożyłem
dłoń do czoła. – on jest marną, dwunożną
istotą. Jest człowiekiem, Balthazarze.
- No i?
-
„No i?” – Struny
głosowe drżały ze strachu. – Tylko tyle
masz mi do powiedzenia?
- Musisz zrozumieć swoje uczucia. Z
tego co widzę, nie potrafisz pogodzić się z prawdą. – Podszedł do mnie, kładąc
dłoń na ramieniu.
-
Ja nie chcę. –
wymruczałem żałośnie. – Nie rozumiesz? To
człowiek. Ja jestem aniołem. To zakazane.
- Tu się mylisz i z tego, co czuję
jesteś nieszczery.
-
Niby czemu?
W głębi pragnąłem pozbyć się tych
uciążliwych wątpliwości. Chciałem, by ktoś utwierdził mnie, że nie robiłem nic
złego. Kochałem go, choć się tego bałem.
- Miłość zdarza się nawet wśród
aniołów, Castielu. – Zaśmiał się pod nosem. Co go tak bawiło? – Może nie
wyrażamy tego w cielesny sposób. Jak robią to ludzie, jednakże..
-
Kłamiesz, my nie potrafimy kochać. Nie w ten ludzki sposób! – oburzyłem się. – Kochamy naszego Ojca. To miłość czysta, nieskazitelna.
- Ojca już dawno nie ma. – wtrącił z
goryczą.
-
Zamilknij! Z pewnością, jeszcze do nas wróci. Musimy czekać. – Jeszcze miesiąc temu, wierzyłbym w
każde słowo. Dean. On sprawił, że moja wiara podupadała. Kruszyła się, powoli
zmieniając w ziarenko piasku.
- Tsa…
Blondyn zmarszczył brwi, uważnie
lustrując moje zatroskane oblicze.
- Kochasz go. – Stwierdził. Dokładnie
wiedziałem, o kim mówił. – Nie chcesz mu o tym powiedzieć?
-
Kpisz ze mnie? –
Coś zapiekło mnie w okolicach oczu. – Nie
mogę! On by mnie wyśmiał!
- Zawsze warto spróbować.
-
Nie!
- Jesteś zagubiony. – Poklepał mnie po
plecach. – Najpierw zastanów się…
-
Nie rozumiesz? Ja zacząłem coś do niego… - Wtrąciłem. Słyszałem szybkie bicie swego serca. Coś kuło mnie w
klatce, uniemożliwiając swobodne oddychanie. – czuć. Tak nagle! Nie wiem, dlaczego! – Zamknąłem usta, układając je
w cienką linie. – Wciąż myślę o jego…
- Nagim ciele? – Uderzył mnie łokciem w
lewy bok i puścił oczko. Chciał mnie rozśmieszyć, ale to miało wręcz przeciwny
rezultat. – Czy się mylę?
Zwiesiłem głowę – zawstydzenie odebrało
mi mowę. Najchętniej przeniósłbym się na bezludną wyspę, z dala od krępujących
pytań i przeszywającego wzroku blond przyjaciela.
- Nie wstydź się mój drogi. To
normalne.
- Czyżby?
Aniołom nie wolno.
- Kto tak twierdzi?
- Jak
to, kto? – Przechyliłem głowę w bok. – Przecież…
Balthazar wyszczerzył rząd białych
zębów, drapiąc się w czubek nosa. Przybliżył się do mnie i szepnął wprost do
ucha:
- Musisz być dzielny, przyjacielu. –
Przymknąłem oczy. Zacisnąłem dłonie w pięści, biorąc głęboki oddech. - Miłość
nie jest dla tchórzy, czy mięczaków. Jeśli kochasz musisz walczyć.
- Ale
to Dean. Jest człowiekiem, pożąda wyłącznie kobiet. Mnie nie pokocha. Nigdy.
- Zawsze możesz zamieszkać w ciele
pięknej brunetki. – powiedział i zniknął, zostawiając mnie samego w chaosie.
Przez krótki moment rozważałem jego pomysł.
- Nie.
Nie mógłbym mu tego zrobić.
W rezultacie popełniłem najgorszą
głupotę. Zacząłem współpracować z Crowley’em. Wciąż wisiały nade mną wyrzuty
sumienia. Codziennie oszukiwałem samego siebie, wierząc w słuszność kłamstwa,
jakim żywiłem Winchesterów.
- Widziałem się z Cassem. – szepnął. -
Zjawił się nagle, jakieś dwie godziny temu.
- Co mu powiedziałeś?
- Nic. Wcisnąłem mu bajeczkę, że
jesteśmy w trakcie polowania. Nie wie, że niedługo dopadniemy Crowley’a.
Stałem w cieniu, oparty o ścianę. Nie
odrywałem oczu od zatroskanej twarzy blondyna. Był zagubiony, nie wiedział, co
myśleć.
- To nasz przyjaciel, a my okłamujemy
go w żywe oczy!
- Dean. – wtrącił Sam, krzyżując ręce
na piersi.
- Spalił nie te kości. Wielka mi rzecz.
Crowley go oszukał.
- Przecież to anioł!
- Stać go na pomyłkę!
Już mieli podejrzenia. Czułem się
nikim. Krzywdziłem moich jedynych przyjaciół. Raniłem osobę, którą kocham.
Dean chciał być wobec mnie lojalny, mimo, że instynkt podpowiadał mu co innego.
- Castielu, potrzebujemy twojej magii. Zejdź
do nas. – Usłyszałem modlitwę Dean’a. Pojawiłem się najszybciej, jak mogłem.
-
Nadal tu jesteście.
- Musimy pogadać.
-
O czym? – Wokół mnie
zapłonął ognisty krąg. - Wypuśćcie mnie!
- O Supermanie.– Twarz Dean’a wyrażała
całą gamę przeróżnych emocji. Bałem się je definiować. - I kryptonicie.
- Skąd wiedziałeś, co powiedziałem?
- Od jak dawna nas obserwujesz? – Głos
Sam’a był chłodny. Wpatrywał się we mnie z pogardą.
- Wiesz, kto szpieguje ludzi? Szpiedzy!
-
Zaczekajcie. Nie wiem, o co wam chodzi. - Łgałem, byle móc być przy nim choć odrobinę dłużej.
Prawda zawsze wychodziła na jaw.
Z każdą sekundą, było coraz gorzej.
Trzech widziało we mnie zdrajcę. Stracili do mnie zaufanie. Dean – on przestał
mi ufać.
- Spójrz na mnie, stary. Spójrz mi w
oczy i powiedz, że nie knujesz niczego z Crowley’em. – W jego głosie, wyczułem
nadzieję. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
Nie zniosłem jego wzroku. Odwróciłem głowę, byle tylko nie dostrzec w
jego oczach nienawiści do mnie. - Ty sukinsynu.
-
Dajcie mi się wytłumaczyć!
Stali wokół mnie – zawiedzeni,
rozczarowani. Bezskutecznie, starałem się pokazać pozytywy mojej zdrady. Jeśli
jakiekolwiek były…
Nie słuchali.
-
Musicie mi zaufać.
- Zaufać?! Teraz, po tym wszystkim?
-
Wysłuchajcie mnie. Rafael zabije nas wszystkich. Zamieni świat w cmentarzysko. Nie
miałem wyboru.
- Owszem, miałeś. Dokonałeś tylko tego
złego.
Miał rację. Dokonałem złej decyzji.
Odczułem jej skutki. Mianowałem się nowym Bogiem. Sprawiłem, że zaczęto się
mnie bać. Choć pozbyłem się wszystkich dusz, których trzymałem w sobie, jednego
pozbyć się nie mogłem.
Sprowadziłem na świat kolejne
paskudztwo - Leviatany. Owładnęły mną, sterowały - nie byłem już sobą. Choć w
swoim ciele, to nie miałem nad niczym kontroli. Bezradny krzyczałem o pomoc.
-
Tyle wydarzyło się w moim życiu… - Zerknąłem w stronę łazienki. –
A ty jesteś teraz ze mną. Jak to możliwe?
W swoim życiu tyle wycierpiał,
stracił swoich bliskich, Bobby’ego. Gdy był ze mną, stawał się zupełnie innym
człowiekiem. Zawsze smutne spojrzenie, teraz nabierało pozytywnego blasku.
Wyćwiczony uśmiech znikał, zastąpiony tym najszczerszym. Nie sądziłem, że
wpłynę na niego w tak dotkliwy sposób.
Pojawiłem się na drodze, słysząc
jego wołania. Słyszałem je wiele razy, lecz na żadne nie odpowiedziałem. Czemu
akurat teraz, postąpiłem inaczej?
Od tak dawna, wiedziałem, że i on
mnie kochał. Ukrywał to po stokroć lepiej ode mnie. Jednakże myśli, sny –
zdradziły go. Gdy raz, zupełnie (czy na pewno?) niechcący odwiedziłem go we
śnie - doznałem szoku.
- Oh! Mocniej! – stękał. –
Błagam, nie przestawaj! Aghm! – Czarna Impala. Zaparowane szyby, przyśpieszone
oddechy, głośne jęki i pomruki. Podszedłem do samochodu, ukradkiem zaglądając
do środka. Byłem tam. Razem z łowcą. Obydwoje nadzy, pogrążeni w czymś, co
ludzie nazywają seksem. Oniemiałem.
- Zamknij się, Dean. Nie pozwoliłem
ci mówić! – warknął tam ten „ja”. Zębami wgryzł się w szyję blondyna,
przyśpieszając ruchy bioder.
- Prze… pra… - Ledwo mógł złapać
oddech. Objął „mnie”, wypychając biodra. – Rżnij mnie! Mocniej!
- O taak, wiem, że to lubisz. Ty
sukinsynie…
- Mhhm…
- Spuszczę ci się do dupy!
Jeszcze tylko chwila. – Przełknąłem ślinę, nie dowierzając w „swoje” słowa. Jak
Dean mógł śnić o mnie, w ten sposób? – Kurwa! Jak dobrze! – Przecież ja, nie
przeklinam!
- Mhm, kocham cię. – Pocałował
„mnie” w usta. – Tak bardzo.
- Ja ciebie też. – „ja” wymruczałem
nieprzyzwoicie. – Ale dosyć tych babskich czułostek. Czas na rundę drugą.
Skonfundowany opuściłem
„deanowy" sen, nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Jedyny cel: Nie
daj po sobie poznać, że cokolwiek widziałeś! Snułem się, nie mogąc znaleźć dla
siebie miejsca. Już wcześniej miałem tyle okazji, by przyznać się do swoich
uczuć. Ta nieprzyzwoita fantazja, powinna mi pomóc, zachęcić. Jednakże zadziałała
w przeciwny sposób. Stchórzyłem. Musiałem się jeszcze wiele nauczyć, tak
mnóstwo rzeczy zrozumieć.
Kolejny sen, w którym również
grałem pierwszoplanową rolę – diametralnie różnił się od poprzednich (tak samo
perwersyjnych, co ten z pamiętnym „spuszczę się do…”).
Dean siedział w ciemnym,
motelowym pokoju pijąc piwo. Był sam. Nagle pojawiłem się „ja”. Spojrzał w
„moją” stronę, siląc się na blady uśmiech. Uniósł dłoń, bezsłownie każąc „mi”
podejść bliżej.
- Dean.
- Nic nie mów. Po prostu mnie
pocałuj.
- Tak. – „Ja” pokiwałem głową.
Podszedłem do łowcy, obejmując go. Wplotłem place w wilgotne włosy.
- Proszę. Zbyt długo czekałem. –
Z kącika oczu, ściekła drobniuteńka łza. Desperacko wpił się w suche wargi,
obejmując „moje” ciało. Całował z czułością, delikatnością, której nigdy
wcześniej nie dostrzegłem. – Znów jesteś ze mną.
- Jestem. – Jak mogłem tak
kłamać? Jak tamten „ja” mógł tak kłamać!?
Przyglądałem się temu, czując
pieczenie w sercu. Wiedziałem, że gdy tylko się obudzi – uderzy go
rozczarowanie.
…
…
…
…
Tam, na drodze. Gdy stał, mokry
od deszczu i łez. Postanowiłem zaryzykować. Tylko po co?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz